Chłopcy w ciemnych marynarkach, dziewczyny w
długich satynowych fartuchach przewiązanych w pasie, z kieszeniami i białymi kołnierzami w różnych kształtach. Pochylają się nad doświadczeniami. U niektórych na rękawach przepisowa tarcza z numerem szkoły. To typowy strój szkolny, jaki pamięta nie tylko kazimierskie pokolenie rocznik 40 czy 50.
Budynek na Szkolnej mieści pod swoim dachem od dawna szkołę podstawową i liceum, a od czasów ostatniej reformy – także gimnazjum. Starsi kazimierzacy pamiętają, że uzupełnieniem granatowych fartuszków z białymi kołnierzykami w latach 50 – tych ubiegłego stulecia były czapki z daszkiem – z szarym otokiem dla uczniów szkoły podstawowej, z żółtym – dla liceum. Później zastąpiły je granatowe berety, które przed maturą – jak wspomina Anna Walencik, nauczycielka historii w Szkole Podstawowej im. Kazimierza Wielkiego – dziewczynom kradziono, a potem – pocięte – podrzucano. Nie stanowiło to jednak powodu do zmartwień, uczennica taki beret zszywała w ozdobny sposób, dodając stonowane w kolorach dyskretne hafty własnego pomysłu. Taki beret stanowił powód do dumy. I wnosił trochę kolorów do granatowo – czarnego uczniowskiego tłumu. Inny sposób ożywienia szkolnej mody stanowiły wstążki w różnych kolorach – a w latach 50 – tych najmodniejsze w kratkę – które ozdabiały skromne warkocze uczennic. No właśnie – warkocze. Kto pamięta różne ich odmiany: koszyczki, korony, widełki, kolczyki? Było do czego nosić te wstążki!
Nauczycielki – jak pamięta pani Walencik ze swojego dzieciństwa w kazimierskiej szkole – także nosiły fartuchy – beżowe, błyszczące. Ale to wspomnienie dotyczy tylko młodszych klas szkoły podstawowej. Potem już nie było chyba takiej konieczności, bo te uniformy zniknęły ze szkolnych korytarzy.
Monika Dudzińska, dyrektor Kazimierskiego Ośrodka Kultury, także naukę pobierała w budynku przy Szkolnej.
- Pamiętam, że w miesiącach letnich, tych cieplejszych, chodziliśmy w fartuszkach ze skrzydełkami – wspomina. – To były takie czarne fartuchy, zapinane na szelki, wiązane z tyłu w pasie. Zimą zaś chodziliśmy w długich fartuchach, takich do kolan mniej więcej. Były one koloru granatowego, ciemnoniebieskiego lub zielonego, do tego był też kołnierzyk.
Później w czwartej klasie wymagano od nas już tylko jakiegoś czarnego lub granatowego swetra, aby nie przychodzić do szkoły w kolorowych ubraniach. Natomiast w liceum pozwolono nam na większą swobodę i było bardziej kolorowo.
W tym samym miejscu uczył się i burmistrz Kazimierz Dolnego Grzegorz Dunia, który ukończył szkołę podstawową na początku lat 80 – tych XX w.
- To, co najwyraźniej utkwiło mi w pamięci, to białe kołnierzyki przy fartuszkach – wspomina burmistrz Dunia. – Były one największą zmorą rodziców, a głównie mam. Kołnierzyki te były odpinane. Po każdym dniu taki kołnierzyk kwalifikował się do prania. Trzeba było go więc odpiąć, uprać, wysuszyć i uprasować. Na szczęście mamy były zapobiegliwe i tych kołnierzyków miały kilka, na zmianę.
Przewodniczący Rady Miasta Piotr Ruciński, który także kończył szkołę podstawową w Kazimierzu, niezbyt pamięta fartuchową modę z wczesnoszkolnych lat. Nie chce też wspominać mundurka, jaki nosił w lubelskim Technikum Łączności. Ożywia się, zapytany o tarcze.
- Tarcze w technikum były obowiązkowe. Trzeba było mieć tarczę przyszytą na rękawie. Przy wejściu do szkoły stał woźny i sprawdzał, czy po pierwsze tarcza na rękawie jest, a po drugie, czy jest przyszyta. Agrafka zupełnie nie rozwiązywała problemu – była nie do przyjęcia. Woźny nie wpuszczał do szkoły. Trzeba było mieć ze sobą nitkę i igłę. I przyszyć.
Po wyjściu ze szkoły tarcze się zdejmowało, a następnego dnia zabawa zaczynała się od początku. Przy okazji uczeń przechodził przyspieszony kurs szycia w stopniu podstawowym… Te wspomnienia z pierwszej połowy lat 70 – tych XX w. łączą się ze wspomnieniami trójek rodzicielsko - policyjnych, które patrolowały ulice Lublina.
- Przebywanie uczniów wieczorem na ulicy, a już nie daj Boże w jakiejś kawiarni czy restauracji było nie do pomyślenia – mówi Piotr Ruciński.
Wanda Michalak, kierownik Domu Marii i Jerzego Kuncewiczów, czasy dzieciństwa i młodości spędziła w Poznaniu. Ale i tam w latach 60 – tych fartuszki były takie same jak i w Kazimierzu i całej Polsce.
- Okropne fartuchy wykonane z granatowej lub czarnej podszewki – wspomina pani Wanda swój szkolny strój, mimo że na zdjęciu w pracowni fizycznej prezentuje się w nim bardzo ładnie. – Z różnych względów nie czułyśmy się w tej szkole dobrze. To były ciężkie czasy – lata 60 – te – wspomina. – Myśmy żyli w pewnego rodzaju schizofrenii, w rozdwojeniu jaźni. Np. heroiczna przeszłość AK – owska mojej mamy nigdy nie mogła być ujawniona na terenie szkoły w obawie przed bardzo poważnymi konsekwencjami. Moja świadomość obudziła się w czasie wypadków poznańskich. Pamiętam relacje moich koleżanek, które mieszkały na ul. Kochanowskiego, blisko siedziby urzędu bezpieczeństwa. Godzinami leżały na podłodze, a kule wpadały przez okna; potem się te kule zbierało łyżką do zupy… Były to sprawy przerażające, ale nie można było o nich swobodnie rozmawiać.
Fartuszek był więc z jednej strony elementem znienawidzonego systemu, ale z drugiej strony nikt nawet nie pomyślał, by można się było przeciw niemu zbuntować. Nie było takiej możliwości, by nie przestrzegać regulaminu. W końcu czasy walki z tarczami przyszły dużo później…
Dziś – po latach dużej swobody w szkolnej modzie – powracają mundurki. Tylko czy zdążą wrócić? Jeszcze nie wszyscy uczniowie zdążyli przymierzyć przykładowe uniformy, a już zaczyna się mówić o zniesieniu obowiązku ich noszenia. Może i dobrze? Lepiej nosić szkolny strój z przeświadczeniem, że się chce go nosić, niż bawić się przed szkołą z woźnym w kotka i myszkę…
Nauczycielki – jak pamięta pani Walencik ze swojego dzieciństwa w kazimierskiej szkole – także nosiły fartuchy – beżowe, błyszczące. Ale to wspomnienie dotyczy tylko młodszych klas szkoły podstawowej. Potem już nie było chyba takiej konieczności, bo te uniformy zniknęły ze szkolnych korytarzy.
Monika Dudzińska, dyrektor Kazimierskiego Ośrodka Kultury, także naukę pobierała w budynku przy Szkolnej.
- Pamiętam, że w miesiącach letnich, tych cieplejszych, chodziliśmy w fartuszkach ze skrzydełkami – wspomina. – To były takie czarne fartuchy, zapinane na szelki, wiązane z tyłu w pasie. Zimą zaś chodziliśmy w długich fartuchach, takich do kolan mniej więcej. Były one koloru granatowego, ciemnoniebieskiego lub zielonego, do tego był też kołnierzyk.
Później w czwartej klasie wymagano od nas już tylko jakiegoś czarnego lub granatowego swetra, aby nie przychodzić do szkoły w kolorowych ubraniach. Natomiast w liceum pozwolono nam na większą swobodę i było bardziej kolorowo.
W tym samym miejscu uczył się i burmistrz Kazimierz Dolnego Grzegorz Dunia, który ukończył szkołę podstawową na początku lat 80 – tych XX w.
- To, co najwyraźniej utkwiło mi w pamięci, to białe kołnierzyki przy fartuszkach – wspomina burmistrz Dunia. – Były one największą zmorą rodziców, a głównie mam. Kołnierzyki te były odpinane. Po każdym dniu taki kołnierzyk kwalifikował się do prania. Trzeba było go więc odpiąć, uprać, wysuszyć i uprasować. Na szczęście mamy były zapobiegliwe i tych kołnierzyków miały kilka, na zmianę.
Przewodniczący Rady Miasta Piotr Ruciński, który także kończył szkołę podstawową w Kazimierzu, niezbyt pamięta fartuchową modę z wczesnoszkolnych lat. Nie chce też wspominać mundurka, jaki nosił w lubelskim Technikum Łączności. Ożywia się, zapytany o tarcze.
- Tarcze w technikum były obowiązkowe. Trzeba było mieć tarczę przyszytą na rękawie. Przy wejściu do szkoły stał woźny i sprawdzał, czy po pierwsze tarcza na rękawie jest, a po drugie, czy jest przyszyta. Agrafka zupełnie nie rozwiązywała problemu – była nie do przyjęcia. Woźny nie wpuszczał do szkoły. Trzeba było mieć ze sobą nitkę i igłę. I przyszyć.
Po wyjściu ze szkoły tarcze się zdejmowało, a następnego dnia zabawa zaczynała się od początku. Przy okazji uczeń przechodził przyspieszony kurs szycia w stopniu podstawowym… Te wspomnienia z pierwszej połowy lat 70 – tych XX w. łączą się ze wspomnieniami trójek rodzicielsko - policyjnych, które patrolowały ulice Lublina.
- Przebywanie uczniów wieczorem na ulicy, a już nie daj Boże w jakiejś kawiarni czy restauracji było nie do pomyślenia – mówi Piotr Ruciński.
Wanda Michalak, kierownik Domu Marii i Jerzego Kuncewiczów, czasy dzieciństwa i młodości spędziła w Poznaniu. Ale i tam w latach 60 – tych fartuszki były takie same jak i w Kazimierzu i całej Polsce.
- Okropne fartuchy wykonane z granatowej lub czarnej podszewki – wspomina pani Wanda swój szkolny strój, mimo że na zdjęciu w pracowni fizycznej prezentuje się w nim bardzo ładnie. – Z różnych względów nie czułyśmy się w tej szkole dobrze. To były ciężkie czasy – lata 60 – te – wspomina. – Myśmy żyli w pewnego rodzaju schizofrenii, w rozdwojeniu jaźni. Np. heroiczna przeszłość AK – owska mojej mamy nigdy nie mogła być ujawniona na terenie szkoły w obawie przed bardzo poważnymi konsekwencjami. Moja świadomość obudziła się w czasie wypadków poznańskich. Pamiętam relacje moich koleżanek, które mieszkały na ul. Kochanowskiego, blisko siedziby urzędu bezpieczeństwa. Godzinami leżały na podłodze, a kule wpadały przez okna; potem się te kule zbierało łyżką do zupy… Były to sprawy przerażające, ale nie można było o nich swobodnie rozmawiać.
Fartuszek był więc z jednej strony elementem znienawidzonego systemu, ale z drugiej strony nikt nawet nie pomyślał, by można się było przeciw niemu zbuntować. Nie było takiej możliwości, by nie przestrzegać regulaminu. W końcu czasy walki z tarczami przyszły dużo później…
Dziś – po latach dużej swobody w szkolnej modzie – powracają mundurki. Tylko czy zdążą wrócić? Jeszcze nie wszyscy uczniowie zdążyli przymierzyć przykładowe uniformy, a już zaczyna się mówić o zniesieniu obowiązku ich noszenia. Może i dobrze? Lepiej nosić szkolny strój z przeświadczeniem, że się chce go nosić, niż bawić się przed szkołą z woźnym w kotka i myszkę…
AS i AJS