Prezentujemy Państwu kolejny tekst przygotowany przez Muzeum Nadwiślańskie na urodziny Marii Kuncewiczowej. To arcyciekawe wspomnienia Uty Gnatowskiej. Zapraszamy do lektury.
Kiedyś, kiedyś wybraliśmy się z moim chłopakiem na niedzielną wycieczkę do Kazimierza. Byłam wtedy w liceum, czyli była to pierwsza połowa lat sześćdziesiątych. Idąc ulicą Nadrzeczną, skręciliśmy w jeden z wąwozów po prawej stronie. Nie było wtedy większości domów, które dzisiaj stoją, i nie było także płotów. Proszę to sobie wyobrazić. Na wzgórzach kipiał zielony busz już od wczesnej wiosny. Z wielkim trudem pięliśmy się do góry po ledwie widocznej ścieżce, by nagle wejść na łąkę z wielkimi, kwitnącymi drzewami czereśniowymi. (Kilkanaście lat później będę stała na tej łące i malowała te kwitnące, powykręcane czasem konary drzew.)
Idąc dalej, wyszliśmy na zalany słońcem plac, na którym stała stylowa willa. Nie było wydeptanych ścieżek. Od frontu zobaczyliśmy piękny, duży taras z białego kamienia, zapraszający do wejścia. Drewniane drzwi, prowadzące do domu nie były zamknięte. Weszliśmy powoli i cicho… Było pusto. Skrzypiały deski podłogi pod ostrożnymi krokami. Nie było żadnych mebli, tylko w kącie wbudowana w ścianę drewniana ława gotowa do odpoczynku. Kominek, schodki wiodące na piętro. Kto tu mieszkał? Dlaczego ten dom stoi pusty i niezamknięty? Czy ci ludzie żyją?
Nie przeczuwałam, że za 15 lat będę biegać po tych schodach i że będę tu częstym gościem. Gdy opowiadałam później Pani Marii i Panu Jerzemu o tej pierwszej wizycie, byli bardzo tym zainteresowani. Snuli różne przypuszczenia, jak to się mogło stać. Przecież w piwnicy miała mieszkać Józefowa, która miała domu pilnować.
W latach 50. Urząd Bezpieczeństwa urządzał tu kolonie dla swoich dzieci i może przez strach przed UB nikt się tu nie wprowadził. Tak czy inaczej, była to moja pierwsza wizyta w tym domu.
Państwo Kuncewiczowie przyjechali pierwszy raz do Kazimierza w II połowie lat 20. XX wieku. Miasteczko stało się bardzo modne wśród elity warszawskiej, także lubelskiej i puławskiej. W dużej mierze przyczynił się do tego Rektor Pruszkowski, który tu co roku odbywał plenery malarskie ze swoimi studentami.
Państwo Kuncewiczowie, jak inni letnicy, wynajmowali pokoje, ale stało się to i krępujące, i niewygodne. Zdecydowali więc o kupieniu domku. Prawie na samej górze po lewej stronie wąwozu Małachowskiego, w dużym ogrodzie, stał mały domek z bielonym piecem. Ten domek kupili. To w tym domku odbywały się najlepsze przyjęcia. Gdy w rozmowach ze mną wracali do wspaniałych, przedwojennych czasów, musieli mi przypominać, że nie chodzi o ten dom, w którym siedzimy, ale maleńki, którego ślady dawno porosła trawa.
Pan Jerzy był wziętym adwokatem i współzałożycielem Stronnictwa Ludowego. Pani Maria zarzuciła karierę śpiewaczki i kontrowersyjnym Przymierzem z dzieckiem, drukowanym wtedy w „Bluszczu”, wchodziła krokiem eleganckiej damy na drogę literatury. Mały, biały domek robił się za ciasny. Potrzebna była duża, reprezentacyjna siedziba. Pan Jerzy zaczął niekończące się rekolekcje z Karolem Sicińskim, młodym architektem, które po kilku latach zaowocowały pięknym w swej prostocie i kształcie obecnym domem, chociaż nie pozbawionym wad – o czym później.
Gdy się wprowadzili do tego domu, był rok 1937. W tym samym roku wyszło książkowe wydanie Cudzoziemki (przyp. red. „Cudzoziemka” wyszła w roku 1935). Popularność rosła. Duży dom przyjmował coraz to więcej gości. Pawie skrzeczały, kwiaty pachniały. Pani Maria robiła coraz to odważniejsze bukiety. Przyszłość wydawała się przewidywalna i szczęśliwa. Po dwóch latach cudownych wakacji, 1 września wybuchła wojna. Wcześniejsi goście, w tym część z kręgów rządowych, uciekając z Warszawy, zatrzymują się w domu Kuncewiczów w Kazimierzu. Wielka fala emigracji, zabierając ich ze sobą, wyrzuciła Kuncewiczów na wyspę wojennych rozbitków – Wielką Brytanię. Wcześniej, pomieszkiwali trochę we Francji, ale po wejściu Niemców, ostatnią węglarką odpłynęli do wolnej Anglii. Po wojnie są zmuszeni do emigracji do Stanów Zjednoczonych, gdzie nie wiedzie im się najlepiej. (przyp. red. wyjeżdżają w ślad za synem, Witoldem, który osiedlił się w USA. Powodem są więc raczej względy rodzinne.) Tęsknią do kraju i do swojego domu w Kazimierzu. Po latach, mając już obywatelstwo USA, mogą bez strachu zjechać do Polski. Najpierw, przyjeżdża na krótko Maria, a później już oboje.
Ich dom, kiedyś na wielkiej działce, stoi teraz na tyłach wielkiego bloku – Domu Prasy, który został bezprawnie pod ich nieobecność, wybudowany na ich ziemi (przyp. red. Dom Prasy został zbudowany na dawnej działce Szymona Wiszni, przejętej przez Skarb Państwa i – częściowo na jednej z działek p. Kuncewiczów.) Pan Jerzy, przedwojenny adwokat, który ocalił niegdyś panie Mortkiewiczowe od bankructwa, wymusił umowę z RSW Prasa. Według niej, RSW miała opłacać wszystkie świadczenia, dotyczące domu przez cały rok, w zamian za odstąpienie do użytku Domu Prasy jednego pokoju z wejściem od schodów kuchennych. Dzięki temu, w czerwcu 1977 roku znalazłam się w tym pokoju, z dwójką dzieci. Patrycja miała 12 miesięcy, a Jurek 25 miesięcy. W Domu Prasy mieszkał mój mąż (przyp. red. Jerzy Gnatowski), a my mieliśmy mu nie przeszkadzać w pracy twórczej. Pokój, który zajmowałam z dziećmi, jak mi później powiedziała Pani Maria, był pokojem syna, Witolda. Dlatego miał drzwi od głównej sieni i od kuchennych schodów, by zapewnić mu bezkolizyjne powroty. Bezpośrednio, nad naszymi głowami, znajdowała się kuchnia. Znałam więc każdy krok Pana Jerzego – charakterystyczny ciężkim, krótkim szurem, jak i lekki, trochę niepewny krok Pani Marii. Ich głośne rozmowy przy stole, trzy razy dziennie, były dokładnie słyszalne, zwłaszcza przy otwartym oknie. Nasze odgłosy niestety - także. Tak sobie mieszkaliśmy razem i osobno, podsłuchując się i podglądając, mimo woli. Aż pewnego dnia Pani Maria podeszła do mnie i zaczęła opowiadać o charakterach moich dzieci, dziwiąc się, że w okresie kilkunastu miesięcy życia tak wyraziście się ukształtowały. I że jeszcze jak patrzy na mnie w długiej, empirowej sukience, z dwojgiem rozbrykanych dzieci, to widzi siebie i swoje przyjaciółki z tamtego przedwojennego Kazimierza. Potwierdził to Pan Jerzy, który doczłapał się w swoich rozdeptanych papuciach i krótkich szortach na cienkich nogach, z dość pokaźnym brzuchem. Ze wspaniałym, orlim nosem nad wielkimi wąsami i jeszcze wspanialszym, mocnym , tubalnym głosem Pan Jerzy nie mówił, Pan Jerzy grzmiał. Stanowiło to niezwykły kontrast z delikatną sylwetką Marii i jej cichym, trochę urywanym sposobem mówienia. Rozmowa, droga naturalna, zeszła na twórczość Pani Marii i gdy się okazało, że znam jej książki: Cudzoziemkę i Tristana 1946 lepiej, niż ona pamięta – zostałam zaproszona do obejrzenia domu.
Pewnego razu ktoś mnie zawiadomił, że Pani Maria wzywa mnie do siebie natychmiast. Zaniepokojona, biegłam po schodach na górę. Pewnie dzieci znów się bawiły pod jej oknem, gdzie pracuje; a może coś ze zdrowiem… Pani Maria zdrowa, spokojna, z błyskiem uśmiechu w oczach, posadziła mnie na kanapce w saloniku i mówi: Wiesz, zaraz przyjedzie pewna dziennikarka i będę jej musiała odpowiedzieć, jak podeszłam do pewnego problemu w Cudzoziemce. Ja ją pisałam przed wojną i nic nie pamiętam. Przypomnij mi… Wielka ulga, komizm sytuacji i mile połechtana próżność sprawiły, że nie pamiętam, o czym tak długo i potoczyście opowiadałam autorce o jej własnej książce.
Państwo Kuncewiczowie mieli w sobie niespożytą, młodzieńczą energię i apetyt na życie. Apetyty Pana Jerzego były wyraźnie widoczne. Pod moim oknem rosło dość duże drzewo brzoskwiniowe (przyp. red. morela) z nielicznymi, dojrzewającymi owocami. Pan Jerzy co kilka dni, wychylając się z tarasu bardzo niebezpiecznie, liczył tubalnym głosem owoce. Ponieważ nie było to zajęcie łatwe, powtarzał tę czynność kilka razy, aż mu się ze dwa razy udało uzyskać tę samą liczbę. Nie sądzę, żeby pamiętał poprzedni rachunek - miał to być tylko sygnał ostrzegawczy. Kochał też pomidory - duże, polskie o nieregularnych kształtach. Z ogromną dumą pokazywał mi, jak dojrzewają na górnej, nasłonecznionej werandzie i codziennie obracał je inną stroną do słońca. Tak naprawdę lubił mięso. Pani Janeczka, ich odwieczna pomoc i opiekunka, szykując dom przed ich przyjazdem do kraju, musiała zużyć ogromną część energii, by zapewnić im dużą, pachnącą prawdziwym wędzeniem szynkę. Pan Jerzy nie jadł słodyczy. Pani Maria ze stoickim spokojem w jego obecności opowiadała, jakie wrażenie na ludziach robił Pan Jerzy w ekskluzywnych cukierniach i kawiarniach, wyciągając z kieszeni ogromną kanapkę z wędliną. Pochłaniał ją, ostentacyjnie szeleszcząc papierem.
Pan Jerzy kochał też kobiety. Ktoś mi opowiadał o romansie Pana Jerzego z pewną panią z Kazimierza, który wydarzył się parę lat wcześniej, po odkryciu którego Pani Maria tak zaniemogła na serce, że znalazła się w szpitalu. Mimo to z ogromną wyrozumiałością patrzyła na ostentacyjne zainteresowanie, jakie mi okazywał, i tylko kiedyś, na zbyt mocne przytulanie powiedziała: Jeeerzy, gdybyś był młodszy, to byłabym zazdrosna. Ale teraz… i machnęła pogardliwie dłonią w jego kierunku.
Pan Jerzy miał wieczny apetyt na jazdę samochodem. W garażu stał piękny, budzący zainteresowanie przechodniów mercedes. Wszyscy w okolicy znali ten samochód, milicjanci także, więc Pan Jerzy często folgował swojej ułańskiej fantazji, będąc pewnym swojej bezkarności. Jakże był oburzony, gdy jakiś nowy milicjant ośmielił się go zatrzymać za jazdę ponad 100 km/h po bocznej, wąskiej i dziurawej asfaltówce. Odczekał jakiś moment i wyrzucił z siebie coś, co mu z trudem przeszło przez gardło: Pan wie, kim ja jestem? Jestem mężem pani Kuncewiczowej. Desperacja nie odniosła zamierzonego skutku. Ja nie pytam pana o żonę – odrzekł kompletnie niezorientowany literacko i kulturalnie milicjant i wlepił mu bardzo wysoki mandat, adekwatny do wartości samochodu, nie żony.
Cały teren Domu Prasy był ogrodzony. Brama wjazdowa znajdowała się zaraz za ostrym zakrętem pod stromą górkę. Ilekroć państwo Kuncewiczowie wyjeżdżali do znajomych wieczorem i odbywał się cały ceremoniał wyprowadzania mercedesa z garażu, tylekroć Witold Mazurkiewicz, dyrektor Domu Prasy przypominał Panu Jerzemu: Niech pan pamięta, że brama jest o 10 wieczorem zamykana. Po czym w nocy budził wszystkich mniejszy lub większy huk, bo Pan Jerzy znowu zapomniał i trzeba był naprawiać i bramę, i mercedesa. Dlatego funkcje kierowcy oddano wychowankowi państwa Kuncewiczów, Tadeuszowi Roguskiemu, który zamieszkał na stałe w jednym z pokoi, w dolnej, przyziemnej kondygnacji domu.
Po pięciu tygodniach wspólnego mieszkania w 1977 roku, zaprzyjaźniłam się z Panią Marią i Panem Jerzym na tyle skutecznie, że na ich gorącą prośbę w czasie pobytu w Kazimierzu zamieszkałam w ich domu, w bibliotece, jak ten pokój nazywali. Pierwotnym przeznaczeniem tego pokoju, jak mi mówili, miała być pracownia dla zaprzyjaźnionych malarzy. Niestety, wybuch wojny spowodował, że żaden malarz tam nie mieszkał i nie pracował. Pomieszczenie było dobrze oświetlone i dość obszerne. Miało drzwi na osobną klatkę schodową, obok małe pomieszczenie z ubikacją i umywalką. Przez drugie drzwi wychodziło się na werandę, pełną czekających na Pana Jerzego pomidorów, brzoskwiń, jabłek i innych pyszności. Z werandy wchodziło się do przedpokoju, z którego po prawej stronie były drzwi do saloniku i sypialni Pani Marii, a po lewej do łazienki i wąskiego przedpokoju, wiodącego do obszernej kuchni, na wprost do drzwi kuchennych, które były na wszelki wypadek zawsze zamknięte. Wcześniej, wąziutkie i strome schodki prowadziły do dolnej, reprezentacyjnej części domu. Schodziło się do pokoiku z kominkiem i ławami, skąd szerokie drzwi prowadziły do dwóch następnych pokoi, gdzie każdy mebel, każdy sprzęt czy zdjęcie miały swoją historię i były traktowane przez właścicieli z ogromnym szacunkiem. Obiektem największej dumy był piec z oryginalnymi, malowanymi przez Hucułów kaflami i piękna wschodnia tkanina (przyp. red przywieziona przez rodzinę Stanisława Marię Salińskiego z Mandżurii i sprzedana Kuncewiczom). Pani Maria każdemu nowemu gościowi z największą cierpliwością opowiadała historię pieca, tkaniny, obrazów, mebli i każdego najmniejszego bibelotu. To był ich dom wytęskniony, opłakany jak zmarły i odzyskany po kilkunastu latach tułaczki po krajach, miastach i obcych domach. Tu odzyskali korzenie i poczucie godności. Kariera literacka Pani Marii w Polsce rozkwitła, choć koledzy – literaci nie rozpieszczali estymą. Ale Wydawnictwo PAX, z którym podpisała umowę zaraz po powrocie wydawało książkę po książce, a czytelnicy szaleli. Widziałam często ludzi, którzy stawali skromnie na początku ścieżki, wiodącej do domu i długo, z nabożeństwem wpatrywali się w okna. Niektórzy dzięki koneksjom mieli zaszczyt wejść do środka i to ich Pani Maria oprowadzała, jak kustosz, po parterze domu. Kiedyś po takiej wizycie powiedziała mi coś zdumiewającego: wiesz, ja wiem, że oni przychodzą niby do mnie, a tak naprawdę chcą zobaczyć piec huculski i dom. Gdy zaczęłam jej tłumaczyć, jak ogromne ma rzesze czytelników, jak ważna w ich życiu jest ona sama, popatrzyła na mnie trochę z ukosa, z niedowierzaniem.
To były końcowe lata 70. Pani Maria pisała książkę za książką. (przyp. red. ukazywały się kolejne wydania jej książek, także tych przedwojennych). W tym czasie, gdy wpadałam do Kazimierza, zamieszkiwałam u nich w bibliotece. Nasz rytm dnia stał się rutynowy. Wstawałam pierwsza, na pewno nie o świcie i robiłam śniadanie. Znając upodobania, kroiłam dość dużo wędliny dla Pana Jerzego i coś lekkiego dla Pani Marii. Zawsze odbywał się ten sam rytuał. Pan Jerzy nakładał mi na talerz dużą porcję wędlin, za którymi rano nie przepadałam, by uzasadnić taką samą, dla siebie. Pani Maria natychmiast mówiła: Jeerzy, co ty robisz, wiesz, że ci nie wolno… Ach co ty, Marylko, co ty, ja tylko tyle, co jej – mruczał Pan Jerzy, a ostatnie słowa bulgotały w ustach z przepyszną szyneczką. Po śniadaniu każdy z nas szedł do swoich zajęć. Ja wracałam po południu i przy kolacji opowiadałam, co słychać w Kazimierzu, kogo spotkałam, co widziałam – bardzo byli wszystkiego ciekawi. Kiedyś piłam kawę w kawiarni na rynku z Edmundem Johnem i powiedziałam mu, że mieszkam u Kuncewiczów. To oni jeszcze żyją? – zdziwił się oschle. Wieczorem opowiadam, że spotkałam Johna w kawiarni. To ten stary jeszcze żyje? – zapytał zimno Pan Jerzy. Starość się chyba nie lubi – pomyślałam wtedy. Dzisiaj już nie jestem tego taka pewna. Po kolacji państwo Kuncewiczowie wychodzili na spacer zawsze tą samą, z konieczności wybraną trasą. Najpierw ścieżką przez teren Ośrodka do domu pana Łaszanowskiego. Po wymianie kilku zdań na temat pogody i zdrowia skręcało się w prawo, by ścieżką gospodarzy dojść do wąwozu Małachowskiego, który w tym miejscu robił się dużo łagodniejszy w swoich stromiznach. Dalej było trochę pod górkę, ale widok ze szczytu był rozległy. Dookoła pola, szczyty drzew z odległych wąwozów. Zakończenie spaceru pod widocznym z daleka w sadzie domu Pani Wisi Koziorowskiej, gdzie się zakręcało i pokonując małe wzniesienia, wracało do domu. Pani Maria, znając moje upodobania do robienia bukietów z polnych kwiatów, ostrzegała mnie, by tego nie robić przy Panu Jerzym. Będzie grzmiał i ubolewał, aż ci się odechce. Co ma żyć, niech żyje. Nie przeszkadzało mu to jednak bawić mnie opowiadaniem, jakie piękne motyle kiedyś były i jak na nie polował i jaki ich zbiór posiadał.
Było nam ze sobą tak dobrze, że gdybym nie miała swojej rodziny, to przeprowadziłabym się do nich. To było nasze wspólne, nierealne marzenie. Pewnego razu Pani Maria przyszła do mnie wyraźnie ożywiona mówiąc, że za dwa dni przyjedzie Jerzy Krzysztoń z żoną. Po kultowym Obłędzie była to postać legendarna. Ja na to, że wyjeżdżam. Nie ma mowy. Jerzy z kuchni pójdzie do mojego saloniku, ty na miejsce Jerzego, a oni do twojego pokoju. Pan Jerzy bardzo się ucieszył, że będę spała w jego łóżku, a ja, że poznam mitycznego Krzysztonia i będę świadkiem intelektualnych dyskusji dwojga literatów. Przy okrągłym stole w kuchni, przy kolacji rozmowa toczyła się na temat warunków umów z wydawcami, ilości nakładu, kwot wstępnych zaliczek, porównania warunków wydawców szwedzkich do angielskich itp. Też edukujące. Dzisiaj to rozumiem, wtedy – nie.
Po kolacji poszliśmy wszyscy na spacer tą sama co zawsze trasą. Wtedy Pan Jerzy powiedział swoim tubalnym głosem: Idę ta ścieżką 75. rok. Popatrzyliśmy z Krzysztoniem na siebie wielkimi oczami. My razem tyle nie mamy – powiedział do mnie cicho. Mieliśmy, ale nie wyprowadzałam go z błędu. Po spacerze wróciliśmy do kuchni. Na powitanie wieczorne abstynenta po ciężkiej chorobie alkoholowej, na stole pojawiły się alkohole. Przemiła i ciepła Pani Krzysztoniowa nie piła. Państwo Kuncewiczowie wypili po dwa kieliszki, a mnie Pan Krzysztoń wprawnie i dyskretnie nalewał następne, pod stołem. W tym samym zestawie osób, poszerzonym jeszcze o jednego Jerzego – Gnatowskiego, spotkaliśmy się u mnie w domu, w Warszawie. A czwarty Jerzy, mały Jureczek Gnatowski miał ostry zakaz pytania: dlaczego pan nie ma ręki, czy panu ją zjadł krokodyl? Musiał to być czerwiec, bo na początku kolacji, podanej na tarasie w ogrodzie, ubrałam wszystkich w amarantowe róże, które kwitły u mnie jak szalone, ale tylko w czerwcu. Spotkaliśmy się jeszcze dwa razy, nim w grudniu 1981 roku wyskoczył przez okno na znak protestu na wprowadzenie stanu wojennego. Zostawił nam Obłęd.
Pani Maria często powtarzała, że powinnam poznać Panią Zofię Kucównę, która często bywała w ich domu. Pokój gościnny był jeden i choćby z tego powodu mijałyśmy się często. Pani Maria powtarzała, że mamy dużo z sobą wspólnego. Poznałyśmy się w innym czasie, w Muzeum Marii Dąbrowskiej. Kto inny nas przedstawił i może z tego powodu powiało mrozem.
Pewnego razu zabrałam ze sobą Jerzego Gnatowskiego na wspólne malowanie. Państwo Kuncewiczowie ucieszyli się, że pokój ten wreszcie spełni pierwotne przeznaczenie. Jerzy wymalował kilka kafli na piecu stojącym w naszym pokoju w pejzaże i swoje śliczne piece. Właściciele byli zachwyceni: na dole „hucuł”, a na górze - Gnatowski. Na koniec pleneru, korzystając z pięknej pogody, zrobiliśmy pokaz prac na tarasie. Było wino, lutnia i śpiew. I rozgwieżdżona noc kazimierska. Po naszym wyjeździe sprzątaczka, mimo że z Kazimierza, doczyściła piec do białego.
Kiedyś Pani Maria zawołała mnie do siebie, by odczytać mi fragment książki, którą właśnie pisała – Fantasia alla polacca. Zapytałam, czy była kiedyś w Mięćmierzu. Chyba najdalej na Albrychtówce i to przed wojną. No to jedziemy jutro na wycieczkę i pokażę państwu namacalną fantazję alla polacca. Po drodze Pani Maria wspominała, jak wieczorem, już o zmierzchu, szli piechotą wąwozami, śmiejąc się i gubiąc, i nawołując po drodze w kierunku Albrychtówki, by później po ciemku zbiegać ku Wiśle do czekających na nich łodzi. Wracali nimi powoli, ale bardzo głośno.
W Mięćmierzu musieliśmy wjechać w kamienistą drogę w wąskim wąwozie. Wjechałam z całym impetem w ostro pnącą się do góry drogę, ale silnik pod samym wierzchołkiem wąwozu zgasł i zaczęliśmy się turlać z powrotem. Na szczęście, opanowałam sytuację i z rykiem odrzutowca, w smrodzie spalonych opon zajechaliśmy pod sam wiatrak. Zostaliśmy bardzo serdecznie przyjęci i oprowadzeni. Państwo Kuncewiczowie byli pod wielkim wrażeniem fantazji i determinacji w budowie czegoś tak niepotrzebnego jak wiatrak w kraju, w którym nie było rzeczy najbardziej potrzebnych. Poprowadziłam ich z powrotem brzegiem skarpy, między łąkami. Po drodze zapukałam do drzwi pani Małgorzaty Szejnert, która mile zdziwiona zaprosiła nas do środka. Jej syn był jeszcze taki mały. Zostawiłam Panią Marię i Pana Jerzego na ławeczce przy studni, a sama poszłam po samochód. Byli oszołomieni pięknem krajobrazu, serdecznym przyjęciem, natłokiem wspomnień i tym nierealnym, a zrealizowanym pomysłem. Fantasia alla polacca.
Mam jeszcze jeden obraz pod powiekami i dotyczący Pani Marii. To musiało być w 1977 roku, bo byłam w ogrodzie i pilnowałam dzieci. Pani Maria wyszła do mnie do ogrodu i bardzo podekscytowana zaczęła mówić, że profesor Tatarkiewicz będzie dzisiaj miał wykład w pobliskim Nałęczowie. Właśnie się wybiera i nie wie, jaką suknię włożyć. Nie mogłam zostawić dzieci samych i wejść za nią. Taką, w jakiej się pani najlepiej czuje – bo to najważniejsze – powiedziałam. Jakiś czas później, zobaczyłam, jak podjeżdża mercedes i jakiś motyl, nie dotykając ziemi, leci do niego ścieżką przez ogród. To nie był powolny i ostrożny chód Pani Marii. To był szybki i lekki krok młodej kobiety, w jasnej sukni w kwiaty, z powiewającym szalem. Stałam zdumiona i to zdumienie i zachwyt mam w sobie do dzisiaj.
A czas płynie i płynie… Pan Jerzy miał poważne kłopoty ze zdrowiem. Rozmawiali o tym w mojej obecności i pytali o moje zdanie. Dawałam przykład mojego dziadka, który w wieku 84 lat poddał się takiej operacji i żył jeszcze 10 lat. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, to niespodziewanie zaważyło na decyzji pana Jerzego. Po udanej operacji wszystko jakby wróciło na swoje tory. Jakby… Karol Siciński, projektując dom, był jeszcze młodym człowiekiem. Nie miał wyobraźni, jakim problemem dla starszych ludzi są strome i niewygodne schody. Te schody odcięły pana Jerzego od dolnej części domu, a co najważniejsze – od tarasu. Lubił po nim poczłapać, wygrzewać się w łagodnym słońcu, oglądając swój ogród. Podobno przychodził jakiś młody człowiek, który go prawie na plecach znosił i wnosił po tych schodach. Nie było mnie przy tym. Nie przyjeżdżałam już tak często. Nie miałam czym. Miałam wypadek samochodowy, w którym skasowałam samochód. Sama nie czułam się najlepiej.
Wiadomość o śmierci Pana Jerzego przyszła, nie pamiętam już, jaką drogą. Wraz z zaproszeniem na konsolację w salonie Domu Prasy. Pogrzeb był bardzo uroczysty. Przyjechało i przyszło tak wielu ludzi, tylko Pan Jerzy nie chciał do grobu. Ciągle ta trumna albo wylatywała z rąk, albo nie chciała się zmieścić w okrągłym otworze, wydrążonym w ziemi pod ogromnym drzewem. Pamiętam, że pomyślałam wtedy, że całe życie był w opozycji. Całe życie nie zgadzał się na zaistniałą sytuację i teraz też pokazuje nam swoje stanowisko. Ostatni raz. Mieliśmy od razu pójść do Domu Prasy, ale Józio Miłosz przypomniał nam, że dzisiaj są jego imieniny i zeszliśmy do kawiarni na szybką kawę. Dlatego zawsze na Józefa, w marcu, przypomina mi się ten pogrzeb.
Wieczorem PKS-em wróciliśmy do domu, ale ja nie mogłam zasnąć. Wstałam z łóżka i napisałam wiersz. Proroczy – dlatego go zamieszczam.
Pamięci Jerzego Kuncewicza
To miasteczko jak sen
Jak film ręka przewijany
Biały, marcowy mróz
w koronce drzew i te dzwony
w kościołach mijanych
Te żałobne wieńce, łzy w ostrym słońcu
jak perły na żal nanizane
i ta abstrakcja jaką jest śmierć
Czy to jest tylko przemijanie
Bo przecież słyszę jego tubalny glos
echem od ścian grobu odbitym
dlaczego tak niezręcznie trumnę
do ziemi kładą...
A potem musnąwszy mnie lekko po włosach
przysiadł się do stołu i o wino prosi
zajadając kawał mięcha w ostrą wszedł dyskusję
z chwalącym go właśnie, a najlepszym z interlokutorów
Aż wreszcie ręką dał znać Marylce
że już wracać trzeba
że zmęczony
że dom czeka na Nasze Obecności
i teraz do domu
zadudniło na schodach
poczłapało w kuchni
trzasnęły drzwi werandy
zaskrzypiały drzwiczki
okno samo się otworzyło
ktoś krzyknął w sypialni…
A w drzwiach kuchni otwartych
cień jakiś stoi – na stałe
A w miasteczku jak sen birbant zgolił głowę
Panki stroszą pióra
Zawył pijak
Pies podkulił ogon
Ktoś przyjechał
Ktoś odjechał
Nic się nie zmieniło
Pani Maria potrzebowała stałej opieki nad sobą i domostwem. Niestety, wybór nie był najlepszy. Osoba ta odcięła Panią Marię od ludzi, odpowiadając przez telefon, że pani Kuncewiczowa nie przyjmuje. Jak się później okazało, Pani Maria miała pretensję do mnie i innych osób, że wszyscy o niej zapomnieli.
Śmierć Pani Marii zastała mnie w Kazimierzu. Był rok 1989. Odeszła Pani Maria Kuncewiczowa i odchodził ode mnie mój mąż, Jerzy Gnatowski. Wszystko się zmieniło w moim życiu, w Polsce i na świecie... Pewien etap życia skończył się nieodwołalnie. Dla domu „Pod wiewiórką” także.
Po śmierci Pani Marii okazało się, że w nowym testamencie na rzecz syna Witolda zmienia się przeznaczenie domu. Byłam mimowolnym świadkiem, ile czasu, lat i energii poświęcił Pan Jerzy, by ten dom już za ich życia był muzeum. Ich muzeum. I był już oddziałem Muzeum Nadwiślańskiego. Wszystkie umowy zostały podpisane. Wszystko zostało załatwione. I wszystko w jednej chwili diabli wzięli.
W wielkim skrócie. Pan Witold, który całe życie spędził w Stanach Zjednoczonych, nie był zainteresowany domem. Założył Fundację. Dom niszczał. Chciał go sprzedać. Zgłosił się prywatny kupiec. Zrobił się duży szum w mediach i na szczęście został kupiony przez Urząd Marszałkowski i zamieniony na Muzeum Marii i Jerzego Kuncewiczów. Pan Jerzy przez te wszystkie lata nie opuścił domu. Musiał go pilnować, aby dom przestał być traktowany jak dziwka, a zaczął być traktowany jak dama. Oni oboje go tak traktowali. Pani Maria pisała Dom z wielkiej litery.
Wreszcie znowu jest tak, jak miało być. Można by sądzić, że Pan Jerzy już może odpocząć. Może tak nie jest, bo ludzie, którzy spali w ostatnich latach w pokojach gościnnych skarżyli się, że w nocy ktoś łazi, szurając kapciami…
Idąc dalej, wyszliśmy na zalany słońcem plac, na którym stała stylowa willa. Nie było wydeptanych ścieżek. Od frontu zobaczyliśmy piękny, duży taras z białego kamienia, zapraszający do wejścia. Drewniane drzwi, prowadzące do domu nie były zamknięte. Weszliśmy powoli i cicho… Było pusto. Skrzypiały deski podłogi pod ostrożnymi krokami. Nie było żadnych mebli, tylko w kącie wbudowana w ścianę drewniana ława gotowa do odpoczynku. Kominek, schodki wiodące na piętro. Kto tu mieszkał? Dlaczego ten dom stoi pusty i niezamknięty? Czy ci ludzie żyją?
Nie przeczuwałam, że za 15 lat będę biegać po tych schodach i że będę tu częstym gościem. Gdy opowiadałam później Pani Marii i Panu Jerzemu o tej pierwszej wizycie, byli bardzo tym zainteresowani. Snuli różne przypuszczenia, jak to się mogło stać. Przecież w piwnicy miała mieszkać Józefowa, która miała domu pilnować.
W latach 50. Urząd Bezpieczeństwa urządzał tu kolonie dla swoich dzieci i może przez strach przed UB nikt się tu nie wprowadził. Tak czy inaczej, była to moja pierwsza wizyta w tym domu.
Państwo Kuncewiczowie przyjechali pierwszy raz do Kazimierza w II połowie lat 20. XX wieku. Miasteczko stało się bardzo modne wśród elity warszawskiej, także lubelskiej i puławskiej. W dużej mierze przyczynił się do tego Rektor Pruszkowski, który tu co roku odbywał plenery malarskie ze swoimi studentami.
Państwo Kuncewiczowie, jak inni letnicy, wynajmowali pokoje, ale stało się to i krępujące, i niewygodne. Zdecydowali więc o kupieniu domku. Prawie na samej górze po lewej stronie wąwozu Małachowskiego, w dużym ogrodzie, stał mały domek z bielonym piecem. Ten domek kupili. To w tym domku odbywały się najlepsze przyjęcia. Gdy w rozmowach ze mną wracali do wspaniałych, przedwojennych czasów, musieli mi przypominać, że nie chodzi o ten dom, w którym siedzimy, ale maleńki, którego ślady dawno porosła trawa.
Pan Jerzy był wziętym adwokatem i współzałożycielem Stronnictwa Ludowego. Pani Maria zarzuciła karierę śpiewaczki i kontrowersyjnym Przymierzem z dzieckiem, drukowanym wtedy w „Bluszczu”, wchodziła krokiem eleganckiej damy na drogę literatury. Mały, biały domek robił się za ciasny. Potrzebna była duża, reprezentacyjna siedziba. Pan Jerzy zaczął niekończące się rekolekcje z Karolem Sicińskim, młodym architektem, które po kilku latach zaowocowały pięknym w swej prostocie i kształcie obecnym domem, chociaż nie pozbawionym wad – o czym później.
Gdy się wprowadzili do tego domu, był rok 1937. W tym samym roku wyszło książkowe wydanie Cudzoziemki (przyp. red. „Cudzoziemka” wyszła w roku 1935). Popularność rosła. Duży dom przyjmował coraz to więcej gości. Pawie skrzeczały, kwiaty pachniały. Pani Maria robiła coraz to odważniejsze bukiety. Przyszłość wydawała się przewidywalna i szczęśliwa. Po dwóch latach cudownych wakacji, 1 września wybuchła wojna. Wcześniejsi goście, w tym część z kręgów rządowych, uciekając z Warszawy, zatrzymują się w domu Kuncewiczów w Kazimierzu. Wielka fala emigracji, zabierając ich ze sobą, wyrzuciła Kuncewiczów na wyspę wojennych rozbitków – Wielką Brytanię. Wcześniej, pomieszkiwali trochę we Francji, ale po wejściu Niemców, ostatnią węglarką odpłynęli do wolnej Anglii. Po wojnie są zmuszeni do emigracji do Stanów Zjednoczonych, gdzie nie wiedzie im się najlepiej. (przyp. red. wyjeżdżają w ślad za synem, Witoldem, który osiedlił się w USA. Powodem są więc raczej względy rodzinne.) Tęsknią do kraju i do swojego domu w Kazimierzu. Po latach, mając już obywatelstwo USA, mogą bez strachu zjechać do Polski. Najpierw, przyjeżdża na krótko Maria, a później już oboje.
Ich dom, kiedyś na wielkiej działce, stoi teraz na tyłach wielkiego bloku – Domu Prasy, który został bezprawnie pod ich nieobecność, wybudowany na ich ziemi (przyp. red. Dom Prasy został zbudowany na dawnej działce Szymona Wiszni, przejętej przez Skarb Państwa i – częściowo na jednej z działek p. Kuncewiczów.) Pan Jerzy, przedwojenny adwokat, który ocalił niegdyś panie Mortkiewiczowe od bankructwa, wymusił umowę z RSW Prasa. Według niej, RSW miała opłacać wszystkie świadczenia, dotyczące domu przez cały rok, w zamian za odstąpienie do użytku Domu Prasy jednego pokoju z wejściem od schodów kuchennych. Dzięki temu, w czerwcu 1977 roku znalazłam się w tym pokoju, z dwójką dzieci. Patrycja miała 12 miesięcy, a Jurek 25 miesięcy. W Domu Prasy mieszkał mój mąż (przyp. red. Jerzy Gnatowski), a my mieliśmy mu nie przeszkadzać w pracy twórczej. Pokój, który zajmowałam z dziećmi, jak mi później powiedziała Pani Maria, był pokojem syna, Witolda. Dlatego miał drzwi od głównej sieni i od kuchennych schodów, by zapewnić mu bezkolizyjne powroty. Bezpośrednio, nad naszymi głowami, znajdowała się kuchnia. Znałam więc każdy krok Pana Jerzego – charakterystyczny ciężkim, krótkim szurem, jak i lekki, trochę niepewny krok Pani Marii. Ich głośne rozmowy przy stole, trzy razy dziennie, były dokładnie słyszalne, zwłaszcza przy otwartym oknie. Nasze odgłosy niestety - także. Tak sobie mieszkaliśmy razem i osobno, podsłuchując się i podglądając, mimo woli. Aż pewnego dnia Pani Maria podeszła do mnie i zaczęła opowiadać o charakterach moich dzieci, dziwiąc się, że w okresie kilkunastu miesięcy życia tak wyraziście się ukształtowały. I że jeszcze jak patrzy na mnie w długiej, empirowej sukience, z dwojgiem rozbrykanych dzieci, to widzi siebie i swoje przyjaciółki z tamtego przedwojennego Kazimierza. Potwierdził to Pan Jerzy, który doczłapał się w swoich rozdeptanych papuciach i krótkich szortach na cienkich nogach, z dość pokaźnym brzuchem. Ze wspaniałym, orlim nosem nad wielkimi wąsami i jeszcze wspanialszym, mocnym , tubalnym głosem Pan Jerzy nie mówił, Pan Jerzy grzmiał. Stanowiło to niezwykły kontrast z delikatną sylwetką Marii i jej cichym, trochę urywanym sposobem mówienia. Rozmowa, droga naturalna, zeszła na twórczość Pani Marii i gdy się okazało, że znam jej książki: Cudzoziemkę i Tristana 1946 lepiej, niż ona pamięta – zostałam zaproszona do obejrzenia domu.
Pewnego razu ktoś mnie zawiadomił, że Pani Maria wzywa mnie do siebie natychmiast. Zaniepokojona, biegłam po schodach na górę. Pewnie dzieci znów się bawiły pod jej oknem, gdzie pracuje; a może coś ze zdrowiem… Pani Maria zdrowa, spokojna, z błyskiem uśmiechu w oczach, posadziła mnie na kanapce w saloniku i mówi: Wiesz, zaraz przyjedzie pewna dziennikarka i będę jej musiała odpowiedzieć, jak podeszłam do pewnego problemu w Cudzoziemce. Ja ją pisałam przed wojną i nic nie pamiętam. Przypomnij mi… Wielka ulga, komizm sytuacji i mile połechtana próżność sprawiły, że nie pamiętam, o czym tak długo i potoczyście opowiadałam autorce o jej własnej książce.
Państwo Kuncewiczowie mieli w sobie niespożytą, młodzieńczą energię i apetyt na życie. Apetyty Pana Jerzego były wyraźnie widoczne. Pod moim oknem rosło dość duże drzewo brzoskwiniowe (przyp. red. morela) z nielicznymi, dojrzewającymi owocami. Pan Jerzy co kilka dni, wychylając się z tarasu bardzo niebezpiecznie, liczył tubalnym głosem owoce. Ponieważ nie było to zajęcie łatwe, powtarzał tę czynność kilka razy, aż mu się ze dwa razy udało uzyskać tę samą liczbę. Nie sądzę, żeby pamiętał poprzedni rachunek - miał to być tylko sygnał ostrzegawczy. Kochał też pomidory - duże, polskie o nieregularnych kształtach. Z ogromną dumą pokazywał mi, jak dojrzewają na górnej, nasłonecznionej werandzie i codziennie obracał je inną stroną do słońca. Tak naprawdę lubił mięso. Pani Janeczka, ich odwieczna pomoc i opiekunka, szykując dom przed ich przyjazdem do kraju, musiała zużyć ogromną część energii, by zapewnić im dużą, pachnącą prawdziwym wędzeniem szynkę. Pan Jerzy nie jadł słodyczy. Pani Maria ze stoickim spokojem w jego obecności opowiadała, jakie wrażenie na ludziach robił Pan Jerzy w ekskluzywnych cukierniach i kawiarniach, wyciągając z kieszeni ogromną kanapkę z wędliną. Pochłaniał ją, ostentacyjnie szeleszcząc papierem.
Pan Jerzy kochał też kobiety. Ktoś mi opowiadał o romansie Pana Jerzego z pewną panią z Kazimierza, który wydarzył się parę lat wcześniej, po odkryciu którego Pani Maria tak zaniemogła na serce, że znalazła się w szpitalu. Mimo to z ogromną wyrozumiałością patrzyła na ostentacyjne zainteresowanie, jakie mi okazywał, i tylko kiedyś, na zbyt mocne przytulanie powiedziała: Jeeerzy, gdybyś był młodszy, to byłabym zazdrosna. Ale teraz… i machnęła pogardliwie dłonią w jego kierunku.
Pan Jerzy miał wieczny apetyt na jazdę samochodem. W garażu stał piękny, budzący zainteresowanie przechodniów mercedes. Wszyscy w okolicy znali ten samochód, milicjanci także, więc Pan Jerzy często folgował swojej ułańskiej fantazji, będąc pewnym swojej bezkarności. Jakże był oburzony, gdy jakiś nowy milicjant ośmielił się go zatrzymać za jazdę ponad 100 km/h po bocznej, wąskiej i dziurawej asfaltówce. Odczekał jakiś moment i wyrzucił z siebie coś, co mu z trudem przeszło przez gardło: Pan wie, kim ja jestem? Jestem mężem pani Kuncewiczowej. Desperacja nie odniosła zamierzonego skutku. Ja nie pytam pana o żonę – odrzekł kompletnie niezorientowany literacko i kulturalnie milicjant i wlepił mu bardzo wysoki mandat, adekwatny do wartości samochodu, nie żony.
Cały teren Domu Prasy był ogrodzony. Brama wjazdowa znajdowała się zaraz za ostrym zakrętem pod stromą górkę. Ilekroć państwo Kuncewiczowie wyjeżdżali do znajomych wieczorem i odbywał się cały ceremoniał wyprowadzania mercedesa z garażu, tylekroć Witold Mazurkiewicz, dyrektor Domu Prasy przypominał Panu Jerzemu: Niech pan pamięta, że brama jest o 10 wieczorem zamykana. Po czym w nocy budził wszystkich mniejszy lub większy huk, bo Pan Jerzy znowu zapomniał i trzeba był naprawiać i bramę, i mercedesa. Dlatego funkcje kierowcy oddano wychowankowi państwa Kuncewiczów, Tadeuszowi Roguskiemu, który zamieszkał na stałe w jednym z pokoi, w dolnej, przyziemnej kondygnacji domu.
Po pięciu tygodniach wspólnego mieszkania w 1977 roku, zaprzyjaźniłam się z Panią Marią i Panem Jerzym na tyle skutecznie, że na ich gorącą prośbę w czasie pobytu w Kazimierzu zamieszkałam w ich domu, w bibliotece, jak ten pokój nazywali. Pierwotnym przeznaczeniem tego pokoju, jak mi mówili, miała być pracownia dla zaprzyjaźnionych malarzy. Niestety, wybuch wojny spowodował, że żaden malarz tam nie mieszkał i nie pracował. Pomieszczenie było dobrze oświetlone i dość obszerne. Miało drzwi na osobną klatkę schodową, obok małe pomieszczenie z ubikacją i umywalką. Przez drugie drzwi wychodziło się na werandę, pełną czekających na Pana Jerzego pomidorów, brzoskwiń, jabłek i innych pyszności. Z werandy wchodziło się do przedpokoju, z którego po prawej stronie były drzwi do saloniku i sypialni Pani Marii, a po lewej do łazienki i wąskiego przedpokoju, wiodącego do obszernej kuchni, na wprost do drzwi kuchennych, które były na wszelki wypadek zawsze zamknięte. Wcześniej, wąziutkie i strome schodki prowadziły do dolnej, reprezentacyjnej części domu. Schodziło się do pokoiku z kominkiem i ławami, skąd szerokie drzwi prowadziły do dwóch następnych pokoi, gdzie każdy mebel, każdy sprzęt czy zdjęcie miały swoją historię i były traktowane przez właścicieli z ogromnym szacunkiem. Obiektem największej dumy był piec z oryginalnymi, malowanymi przez Hucułów kaflami i piękna wschodnia tkanina (przyp. red przywieziona przez rodzinę Stanisława Marię Salińskiego z Mandżurii i sprzedana Kuncewiczom). Pani Maria każdemu nowemu gościowi z największą cierpliwością opowiadała historię pieca, tkaniny, obrazów, mebli i każdego najmniejszego bibelotu. To był ich dom wytęskniony, opłakany jak zmarły i odzyskany po kilkunastu latach tułaczki po krajach, miastach i obcych domach. Tu odzyskali korzenie i poczucie godności. Kariera literacka Pani Marii w Polsce rozkwitła, choć koledzy – literaci nie rozpieszczali estymą. Ale Wydawnictwo PAX, z którym podpisała umowę zaraz po powrocie wydawało książkę po książce, a czytelnicy szaleli. Widziałam często ludzi, którzy stawali skromnie na początku ścieżki, wiodącej do domu i długo, z nabożeństwem wpatrywali się w okna. Niektórzy dzięki koneksjom mieli zaszczyt wejść do środka i to ich Pani Maria oprowadzała, jak kustosz, po parterze domu. Kiedyś po takiej wizycie powiedziała mi coś zdumiewającego: wiesz, ja wiem, że oni przychodzą niby do mnie, a tak naprawdę chcą zobaczyć piec huculski i dom. Gdy zaczęłam jej tłumaczyć, jak ogromne ma rzesze czytelników, jak ważna w ich życiu jest ona sama, popatrzyła na mnie trochę z ukosa, z niedowierzaniem.
To były końcowe lata 70. Pani Maria pisała książkę za książką. (przyp. red. ukazywały się kolejne wydania jej książek, także tych przedwojennych). W tym czasie, gdy wpadałam do Kazimierza, zamieszkiwałam u nich w bibliotece. Nasz rytm dnia stał się rutynowy. Wstawałam pierwsza, na pewno nie o świcie i robiłam śniadanie. Znając upodobania, kroiłam dość dużo wędliny dla Pana Jerzego i coś lekkiego dla Pani Marii. Zawsze odbywał się ten sam rytuał. Pan Jerzy nakładał mi na talerz dużą porcję wędlin, za którymi rano nie przepadałam, by uzasadnić taką samą, dla siebie. Pani Maria natychmiast mówiła: Jeerzy, co ty robisz, wiesz, że ci nie wolno… Ach co ty, Marylko, co ty, ja tylko tyle, co jej – mruczał Pan Jerzy, a ostatnie słowa bulgotały w ustach z przepyszną szyneczką. Po śniadaniu każdy z nas szedł do swoich zajęć. Ja wracałam po południu i przy kolacji opowiadałam, co słychać w Kazimierzu, kogo spotkałam, co widziałam – bardzo byli wszystkiego ciekawi. Kiedyś piłam kawę w kawiarni na rynku z Edmundem Johnem i powiedziałam mu, że mieszkam u Kuncewiczów. To oni jeszcze żyją? – zdziwił się oschle. Wieczorem opowiadam, że spotkałam Johna w kawiarni. To ten stary jeszcze żyje? – zapytał zimno Pan Jerzy. Starość się chyba nie lubi – pomyślałam wtedy. Dzisiaj już nie jestem tego taka pewna. Po kolacji państwo Kuncewiczowie wychodzili na spacer zawsze tą samą, z konieczności wybraną trasą. Najpierw ścieżką przez teren Ośrodka do domu pana Łaszanowskiego. Po wymianie kilku zdań na temat pogody i zdrowia skręcało się w prawo, by ścieżką gospodarzy dojść do wąwozu Małachowskiego, który w tym miejscu robił się dużo łagodniejszy w swoich stromiznach. Dalej było trochę pod górkę, ale widok ze szczytu był rozległy. Dookoła pola, szczyty drzew z odległych wąwozów. Zakończenie spaceru pod widocznym z daleka w sadzie domu Pani Wisi Koziorowskiej, gdzie się zakręcało i pokonując małe wzniesienia, wracało do domu. Pani Maria, znając moje upodobania do robienia bukietów z polnych kwiatów, ostrzegała mnie, by tego nie robić przy Panu Jerzym. Będzie grzmiał i ubolewał, aż ci się odechce. Co ma żyć, niech żyje. Nie przeszkadzało mu to jednak bawić mnie opowiadaniem, jakie piękne motyle kiedyś były i jak na nie polował i jaki ich zbiór posiadał.
Było nam ze sobą tak dobrze, że gdybym nie miała swojej rodziny, to przeprowadziłabym się do nich. To było nasze wspólne, nierealne marzenie. Pewnego razu Pani Maria przyszła do mnie wyraźnie ożywiona mówiąc, że za dwa dni przyjedzie Jerzy Krzysztoń z żoną. Po kultowym Obłędzie była to postać legendarna. Ja na to, że wyjeżdżam. Nie ma mowy. Jerzy z kuchni pójdzie do mojego saloniku, ty na miejsce Jerzego, a oni do twojego pokoju. Pan Jerzy bardzo się ucieszył, że będę spała w jego łóżku, a ja, że poznam mitycznego Krzysztonia i będę świadkiem intelektualnych dyskusji dwojga literatów. Przy okrągłym stole w kuchni, przy kolacji rozmowa toczyła się na temat warunków umów z wydawcami, ilości nakładu, kwot wstępnych zaliczek, porównania warunków wydawców szwedzkich do angielskich itp. Też edukujące. Dzisiaj to rozumiem, wtedy – nie.
Po kolacji poszliśmy wszyscy na spacer tą sama co zawsze trasą. Wtedy Pan Jerzy powiedział swoim tubalnym głosem: Idę ta ścieżką 75. rok. Popatrzyliśmy z Krzysztoniem na siebie wielkimi oczami. My razem tyle nie mamy – powiedział do mnie cicho. Mieliśmy, ale nie wyprowadzałam go z błędu. Po spacerze wróciliśmy do kuchni. Na powitanie wieczorne abstynenta po ciężkiej chorobie alkoholowej, na stole pojawiły się alkohole. Przemiła i ciepła Pani Krzysztoniowa nie piła. Państwo Kuncewiczowie wypili po dwa kieliszki, a mnie Pan Krzysztoń wprawnie i dyskretnie nalewał następne, pod stołem. W tym samym zestawie osób, poszerzonym jeszcze o jednego Jerzego – Gnatowskiego, spotkaliśmy się u mnie w domu, w Warszawie. A czwarty Jerzy, mały Jureczek Gnatowski miał ostry zakaz pytania: dlaczego pan nie ma ręki, czy panu ją zjadł krokodyl? Musiał to być czerwiec, bo na początku kolacji, podanej na tarasie w ogrodzie, ubrałam wszystkich w amarantowe róże, które kwitły u mnie jak szalone, ale tylko w czerwcu. Spotkaliśmy się jeszcze dwa razy, nim w grudniu 1981 roku wyskoczył przez okno na znak protestu na wprowadzenie stanu wojennego. Zostawił nam Obłęd.
Pani Maria często powtarzała, że powinnam poznać Panią Zofię Kucównę, która często bywała w ich domu. Pokój gościnny był jeden i choćby z tego powodu mijałyśmy się często. Pani Maria powtarzała, że mamy dużo z sobą wspólnego. Poznałyśmy się w innym czasie, w Muzeum Marii Dąbrowskiej. Kto inny nas przedstawił i może z tego powodu powiało mrozem.
Pewnego razu zabrałam ze sobą Jerzego Gnatowskiego na wspólne malowanie. Państwo Kuncewiczowie ucieszyli się, że pokój ten wreszcie spełni pierwotne przeznaczenie. Jerzy wymalował kilka kafli na piecu stojącym w naszym pokoju w pejzaże i swoje śliczne piece. Właściciele byli zachwyceni: na dole „hucuł”, a na górze - Gnatowski. Na koniec pleneru, korzystając z pięknej pogody, zrobiliśmy pokaz prac na tarasie. Było wino, lutnia i śpiew. I rozgwieżdżona noc kazimierska. Po naszym wyjeździe sprzątaczka, mimo że z Kazimierza, doczyściła piec do białego.
Kiedyś Pani Maria zawołała mnie do siebie, by odczytać mi fragment książki, którą właśnie pisała – Fantasia alla polacca. Zapytałam, czy była kiedyś w Mięćmierzu. Chyba najdalej na Albrychtówce i to przed wojną. No to jedziemy jutro na wycieczkę i pokażę państwu namacalną fantazję alla polacca. Po drodze Pani Maria wspominała, jak wieczorem, już o zmierzchu, szli piechotą wąwozami, śmiejąc się i gubiąc, i nawołując po drodze w kierunku Albrychtówki, by później po ciemku zbiegać ku Wiśle do czekających na nich łodzi. Wracali nimi powoli, ale bardzo głośno.
W Mięćmierzu musieliśmy wjechać w kamienistą drogę w wąskim wąwozie. Wjechałam z całym impetem w ostro pnącą się do góry drogę, ale silnik pod samym wierzchołkiem wąwozu zgasł i zaczęliśmy się turlać z powrotem. Na szczęście, opanowałam sytuację i z rykiem odrzutowca, w smrodzie spalonych opon zajechaliśmy pod sam wiatrak. Zostaliśmy bardzo serdecznie przyjęci i oprowadzeni. Państwo Kuncewiczowie byli pod wielkim wrażeniem fantazji i determinacji w budowie czegoś tak niepotrzebnego jak wiatrak w kraju, w którym nie było rzeczy najbardziej potrzebnych. Poprowadziłam ich z powrotem brzegiem skarpy, między łąkami. Po drodze zapukałam do drzwi pani Małgorzaty Szejnert, która mile zdziwiona zaprosiła nas do środka. Jej syn był jeszcze taki mały. Zostawiłam Panią Marię i Pana Jerzego na ławeczce przy studni, a sama poszłam po samochód. Byli oszołomieni pięknem krajobrazu, serdecznym przyjęciem, natłokiem wspomnień i tym nierealnym, a zrealizowanym pomysłem. Fantasia alla polacca.
Mam jeszcze jeden obraz pod powiekami i dotyczący Pani Marii. To musiało być w 1977 roku, bo byłam w ogrodzie i pilnowałam dzieci. Pani Maria wyszła do mnie do ogrodu i bardzo podekscytowana zaczęła mówić, że profesor Tatarkiewicz będzie dzisiaj miał wykład w pobliskim Nałęczowie. Właśnie się wybiera i nie wie, jaką suknię włożyć. Nie mogłam zostawić dzieci samych i wejść za nią. Taką, w jakiej się pani najlepiej czuje – bo to najważniejsze – powiedziałam. Jakiś czas później, zobaczyłam, jak podjeżdża mercedes i jakiś motyl, nie dotykając ziemi, leci do niego ścieżką przez ogród. To nie był powolny i ostrożny chód Pani Marii. To był szybki i lekki krok młodej kobiety, w jasnej sukni w kwiaty, z powiewającym szalem. Stałam zdumiona i to zdumienie i zachwyt mam w sobie do dzisiaj.
A czas płynie i płynie… Pan Jerzy miał poważne kłopoty ze zdrowiem. Rozmawiali o tym w mojej obecności i pytali o moje zdanie. Dawałam przykład mojego dziadka, który w wieku 84 lat poddał się takiej operacji i żył jeszcze 10 lat. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, to niespodziewanie zaważyło na decyzji pana Jerzego. Po udanej operacji wszystko jakby wróciło na swoje tory. Jakby… Karol Siciński, projektując dom, był jeszcze młodym człowiekiem. Nie miał wyobraźni, jakim problemem dla starszych ludzi są strome i niewygodne schody. Te schody odcięły pana Jerzego od dolnej części domu, a co najważniejsze – od tarasu. Lubił po nim poczłapać, wygrzewać się w łagodnym słońcu, oglądając swój ogród. Podobno przychodził jakiś młody człowiek, który go prawie na plecach znosił i wnosił po tych schodach. Nie było mnie przy tym. Nie przyjeżdżałam już tak często. Nie miałam czym. Miałam wypadek samochodowy, w którym skasowałam samochód. Sama nie czułam się najlepiej.
Wiadomość o śmierci Pana Jerzego przyszła, nie pamiętam już, jaką drogą. Wraz z zaproszeniem na konsolację w salonie Domu Prasy. Pogrzeb był bardzo uroczysty. Przyjechało i przyszło tak wielu ludzi, tylko Pan Jerzy nie chciał do grobu. Ciągle ta trumna albo wylatywała z rąk, albo nie chciała się zmieścić w okrągłym otworze, wydrążonym w ziemi pod ogromnym drzewem. Pamiętam, że pomyślałam wtedy, że całe życie był w opozycji. Całe życie nie zgadzał się na zaistniałą sytuację i teraz też pokazuje nam swoje stanowisko. Ostatni raz. Mieliśmy od razu pójść do Domu Prasy, ale Józio Miłosz przypomniał nam, że dzisiaj są jego imieniny i zeszliśmy do kawiarni na szybką kawę. Dlatego zawsze na Józefa, w marcu, przypomina mi się ten pogrzeb.
Wieczorem PKS-em wróciliśmy do domu, ale ja nie mogłam zasnąć. Wstałam z łóżka i napisałam wiersz. Proroczy – dlatego go zamieszczam.
Pamięci Jerzego Kuncewicza
To miasteczko jak sen
Jak film ręka przewijany
Biały, marcowy mróz
w koronce drzew i te dzwony
w kościołach mijanych
Te żałobne wieńce, łzy w ostrym słońcu
jak perły na żal nanizane
i ta abstrakcja jaką jest śmierć
Czy to jest tylko przemijanie
Bo przecież słyszę jego tubalny glos
echem od ścian grobu odbitym
dlaczego tak niezręcznie trumnę
do ziemi kładą...
A potem musnąwszy mnie lekko po włosach
przysiadł się do stołu i o wino prosi
zajadając kawał mięcha w ostrą wszedł dyskusję
z chwalącym go właśnie, a najlepszym z interlokutorów
Aż wreszcie ręką dał znać Marylce
że już wracać trzeba
że zmęczony
że dom czeka na Nasze Obecności
i teraz do domu
zadudniło na schodach
poczłapało w kuchni
trzasnęły drzwi werandy
zaskrzypiały drzwiczki
okno samo się otworzyło
ktoś krzyknął w sypialni…
A w drzwiach kuchni otwartych
cień jakiś stoi – na stałe
A w miasteczku jak sen birbant zgolił głowę
Panki stroszą pióra
Zawył pijak
Pies podkulił ogon
Ktoś przyjechał
Ktoś odjechał
Nic się nie zmieniło
18 marca 1984
Po jakimś czasie, gdy pokazałam Pani Marii ten wiersz, chwilę milczała. Po tym zapytała, skąd wiem, że on tu jest – bo to prawda – powiedziała. Pani Janeczka, która przez całe życie pomagała im w domu i w kuchni, często słyszała, jak pani Maria rozmawiała z mężem. I zarzekała się, że też słyszała głos Pana Jerzego. Pani Maria całe życie przeżyła z nim, ale także obok niego. Broniła swojej autonomii i dawała dowody niezależności. A teraz, gdy odszedł, stał się niezbędny do życia. Okazał się niezastąpioną osobą do wymiany myśli i wrażeń. Stąd piękna książka Listy do Jerzego.Pani Maria potrzebowała stałej opieki nad sobą i domostwem. Niestety, wybór nie był najlepszy. Osoba ta odcięła Panią Marię od ludzi, odpowiadając przez telefon, że pani Kuncewiczowa nie przyjmuje. Jak się później okazało, Pani Maria miała pretensję do mnie i innych osób, że wszyscy o niej zapomnieli.
Śmierć Pani Marii zastała mnie w Kazimierzu. Był rok 1989. Odeszła Pani Maria Kuncewiczowa i odchodził ode mnie mój mąż, Jerzy Gnatowski. Wszystko się zmieniło w moim życiu, w Polsce i na świecie... Pewien etap życia skończył się nieodwołalnie. Dla domu „Pod wiewiórką” także.
Po śmierci Pani Marii okazało się, że w nowym testamencie na rzecz syna Witolda zmienia się przeznaczenie domu. Byłam mimowolnym świadkiem, ile czasu, lat i energii poświęcił Pan Jerzy, by ten dom już za ich życia był muzeum. Ich muzeum. I był już oddziałem Muzeum Nadwiślańskiego. Wszystkie umowy zostały podpisane. Wszystko zostało załatwione. I wszystko w jednej chwili diabli wzięli.
W wielkim skrócie. Pan Witold, który całe życie spędził w Stanach Zjednoczonych, nie był zainteresowany domem. Założył Fundację. Dom niszczał. Chciał go sprzedać. Zgłosił się prywatny kupiec. Zrobił się duży szum w mediach i na szczęście został kupiony przez Urząd Marszałkowski i zamieniony na Muzeum Marii i Jerzego Kuncewiczów. Pan Jerzy przez te wszystkie lata nie opuścił domu. Musiał go pilnować, aby dom przestał być traktowany jak dziwka, a zaczął być traktowany jak dama. Oni oboje go tak traktowali. Pani Maria pisała Dom z wielkiej litery.
Wreszcie znowu jest tak, jak miało być. Można by sądzić, że Pan Jerzy już może odpocząć. Może tak nie jest, bo ludzie, którzy spali w ostatnich latach w pokojach gościnnych skarżyli się, że w nocy ktoś łazi, szurając kapciami…