W powieści pt. „Klucze” Maria Kuncewiczowa po mistrzowsku przedstawiła atmosferę poprzedzającą Wielkanoc. Opis warszawskiej Wielkiej Soboty sprzed roku 1939 zestawiła z emigracyjnym Triduum Paschalnym, przeżywanym w Paryżu. Fragmenty dzieła nadesłano z Domu Kuncewiczów wraz z serdecznym zaproszeniem do odwiedzenia Muzeum.
Była Wielka Sobota. Od placu Trzech Krzyży po kolumnę Zygmunta posuwał się w słońcu gęsty tłum. Dzieci w skrzypiących butach, masa kapeluszy w obłokach woalek. Środkiem jezdni korso. Święto tym większe, że sklepy stały otworem. Nikt nie kwapił się po rozumne sprawunki: w magazynach z odkurzaczami czy z wannami — pustka. Za to kupno krawata, czekoladowego jaja, storczyka z puszystą wargą, wylewało się z serca jak modlitwa — chwalono Boga prezentami. Szynki wisiały za szybą omotane w girlandy widłaka1 maleńkie stoły świąteczne, z baumkuchenem i z indorem marcepanowym, z gąsiorkami kolorowych nalewek, migały po witrynach, pełnych tortów i bab. /.../
Tak doszliśmy do kościoła Świętej Anny. Krucyfiks spoczywał na podwyższeniu w połowie nawy głównej; przed każdym nowym pocałunkiem diakon w komży przecierał serwetką przebite stopy Chrystusa. Hiacynty pachniały, brzęk ofiar, spadających na tace, mierzył czas. Szło się od słońca w kruchcie, przez mrok, do gwiazdy w prezbiterium. Nad ołtarzem, w tiulowej chmurze błyszczała gwiaździsta monstrancja. Dwie fale atłasu płynęły od stropu, obejmując mensę, zamienioną w klomb kwiatów i płomieni. Śpiewały ptaki. Gdzie się mieściła klatka? Kiedyś ten śpiew ułożył mi wargi do szeptu: „To jest raj". Później, ile razy znalazłam się w Wielką Sobotę u Świętej Anny, zawsze wchodziłam w drzwi raju. Powoli wzrok odrywał się od gwiazdy, opadał... W dole był grób. Jezus leżał przepasany szarfą, nad Nim palmy, gwiazda i ptaki; przed Nim, nakryte kornetami, klęczały dwie szarytki i strażacy trzymali halabardy. Chorobę i pożar odwołano z ziemi — miłosierdzie wraz ze strażą ogniową świętowało w kwiatach. Wiktor przystanął z boku. Zasłoniwszy kapeluszem dół twarzy, patrzył poprzez rany Jezusa w jakiś świat rozbolały, niewidoczny dla mnie. Wtedy podniosła się w sercu złość na uporczywe, blade i zachłanne oczy: „Maniak, nałogowy cierpiętnik!" Rany wyobrażone były przez niewielkie różowe plamki, blask zmartwychwstania zawczasu otaczał grób nasycony zapachem hiacyntów. Wszystkie zaprzeczały bólowi, nikt, nikt w całym kościele nie pamiętał o Golgocie ani za krawędzią grobową nie dostrzegał piekła. /.../
W Wielkim Tygodniu 1940 roku w Paryżu mżył ciepły deszczyk. /.../
W kościółku St. Julien le Pauvre ogłoszono chóry gregoriańskie, forsycje zakwitły, w cukierniach pojawiły się czekoladowe dzwony, w okolicy Trocadera rosyjski cukiernik obiecywał „des babas polonaises". Wiosna mimo wszystko gotowała się do galowych wystąpień, i Polaków — jak zwykle — ciągnęła na Groby. Ale teraz już do wędrówek po Warszawie nie trzeba było snów. Teraz już i we dnie przez benzynę paryskich bulwarów przebijała warszawska spalenizna. Patrząc na czuby własnych butów, każdy mógł iść z Faubourg St. Germain prosto na Krakowskie Przedmieście. Ktoś wybiegał z kawiarni „Aux Deux Magots" i — przez starość, przez młodość — szedł z powrotem do Świętej Anny na Grób. Szedł przez Paryż, przez Alpy, przez zdrętwiałe Bałkany, przez Psie Pola, Chocimy, Lubliny...
Słońce szło przed nim po Nowym Świecie. Ach, po nowym, bo wszystko co w nim było dawne — z Królestwa czy ze szczęścia — w kratery i dym się zamieniło!
I tak dochodzili do Świętej Anny. Tak w jej progi wkraczali i bledli — słońce i ten ktoś.
„Na ścianie świeżo załatanej cegłą, gdyż prawie cała strona od Zamku uległa zniszczeniu, wysoko wznosił się krzyż czarny ze spalonych bierwion. Spod niego zwisał długi pas białego płótna. We wnęce leżał Chrystus. Dwie gromnice, rozrzucony marmur ze ścian i posadzek, ogrodzenie z nadpalonych desek".
Upiory zamiast ptaków... Cmentarz zamiast raju... Tłum modlił się w czerni, całując różańce. Z boku stał Wiktor.
Były przy nim wszystkie osoby dramatu: starucha z ogonów po przepustkę, zbuntowana aktorka, ksiądz, mieszkanka getta, mały chłopak, ratownik Chrystusa — cała Polska Konspiracja Cierpienia, wszyscy, co znają tajemnicę rzeczy niemożliwych.
Paryski przybłęda klękał i wspominał. Wspominał, jak był głuchy i ślepy na polską fatalność, czasem tylko o wiosennym świcie przytomniał, a wtenczas słyszał czyjeś kroki śpieszące na Golgotę, dostrzegał czyjąś twarz bladą z nadludzkiego wysiłku. Wspominał swój wstręt do perspektyw historycznych, do statystyk, do map i do pobojowisk. Wspominał Zmartwychwstania świętowane na zapas w niezliczone soboty, kiedy ciało Chrystusa, nieobeschłe ze krwi, czekało jeszcze w grobie na niedzielną łaskę /.../