Ten film otacza legenda. Nic więc dziwnego, że premiera cyfrowej jego rekonstrukcji stała się podczas Dwóch Brzegów wydarzeniem. Kazimierska publiczność obejrzała film razem z jego twórcami, a potem w Kocham Kino Cafe dyskutowano o fenomenie tego obrazu.
Gośćmi specjalnymi Festiwalu Filmu i Sztuki Dwa Brzegi 2012 byli twórcy kultowego filmu „Rejs”: reżyser i autor scenariusza Marek Piwowski, dramatopisarz, prozaik, felietonista i scenarzysta Janusz Głowacki oraz Janusz Kłosiński - filmowy śpiewak Józiu.
Podczas spotkania w Kocham Kino Cafe próbowano zgłębić fenomen tego filmu, który w plebiscycie „Polityki” uznany został za najlepszy polski film wszech czasów.
Co sprawia, że ta utrzymana w groteskowym tonie eksperymentalna komedia satyryczna przedstawiająca epizodyczne scenki rozgrywające się wśród pasażerów statku jest tak chętnie oglądana do dziś? Niewątpliwie złożyły siena to: improwizowana w dużej mierze, epizodyczna konstrukcja, groteskowy humor, słynne, powtarzane przez kolejne pokolenia widzów surrealistyczne dialogi, wykorzystujące nowomowę PRL-u, typy postaci i sytuacje rodem z peerelowskiej rzeczywistości, a także udział niepowtarzalnych osobowości polskiego kina: Jana Himilsbacha, Zdzisława Maklakiewicza oraz Stanisława Tyma.
Od powstania filmu minęło już ponad 40 lat, a siła jego oddziaływania nie słabnie.
- Tego nikt się nie spodziewał, zwłaszcza władze – żartował Janusz Głowacki. – Zrobiono przecież tylko 2 kopie, podczas gdy normalnie robi się ich kilkadziesiąt. Myślano, że ludzie obejrzą ten film dwa razy i koniec. Kiedy kopie zaczęły migotać, poszliśmy do Ministerstwa Kultury z prośbą o więcej kopii. Powiedzieli nam: nie ma sensu, bo nie ma reklamy. „To zróbcie reklamę”. „Nie ma sensu, bo są tylko 2 kopie!” Dialogi iście „rejsowe”! Absurd PRL-owski. Radość, optymizm, kłamstwo, bełkot, w którym ludzie grzęzną. To chyba fantastycznie nam się udało oddać w „Rejsie”.
Czas dopisuje drugie życie filmu, który mimo upadku reżimu komunistycznego nie przestaje być aktualny. Prowadzącej spotkanie Grażynie Torbickiej rejs oglądany po 42 latach kojarzył się z Titanikiem…
- Budziło wątpliwości, że film kończy się nocą. Czerń, „Sto lat” – ulubiona piosenka naszych władz na wszelkich bankietach, noc, maski upiorne, menażeria straszna! Chodziło nam o taki właśnie portret PRL-u – mówił Janusz Głowacki, który zarzekał się przy tym, że upadku komunizmu nie przewidywał…
Spotkanie przerodziło się w swobodną wymianę myśli między publicznością i twórcami. Padały pytania o wszystko: o los statku Neptun (vel Feliks Dzierżyński lub Karol Świerczewski – nikt już tego nie pamiętał), o kostiumy, relacje między aktorami zawodowymi a naturszczykami, scenariusz.
Czy ten film miał typowy scenariusz, czy poszliście na żywioł? – pytał ktoś z publiczności.
- Nietypowy – odpowiedział Janusz Głowacki. – Zarys ogólny był. Wszystko było tak mniej więcej wymyślone, a później i tak się to zmieniało.
- Założeniem było to, żeby stworzyć atmosferę luzu na planie, żeby nikt nie krzyczał: kamera! Akcja! Cisza na planie! - bo wtedy ludzie drętwieli. Chodziło o to, by zatrzeć różnice pomiędzy rzeczywistością a fikcją filmową. I to się udało do tego stopnia, że kiedy były wybory rady rejsu – Maklakiewicz był wybierany, co było oczywiście fikcyjne – Maklakiewiczowi się coś pokićkało i prosił o zwolnienie, bo ma właśnie występ w teatrze…- wspominał Marek Piwowski.
Spotkanie trwało blisko godzinę i zakończyło się dialogiem muzycznym. Janusz Kłosiński odśpiewał swoją rejsową nutę „Były maje, były bzy”, sankcjonując tym samym ponadczasowość filmu, na co publiczność odpowiedziała ulubioną piosenką komunistycznych oficjalnych bankietów…
Niech „Rejs” trwa nie tylko „Sto lat”!