Listopad co roku zaczyna się z jednej strony bardzo uroczyście: świętem. Z drugiej strony: bardzo smutno, bo przypomina o kresie naszego życia, o śmierci, zmusza do podsumowań, do rozrachunku z samym sobą.
Dla katolików początek listopada to czas odwiedzin bliskich, którzy odeszli. Śladem po nich są już tylko płyty cmentarne i pamięć bliskich. Te wizyty, często w gronie rodzinnym, przyprawione są jednak smutkiem. Z jednej strony odżywa tęsknota za tymi, których już nie ma, a z drugiej strony pojawia się, na co dzień skutecznie odsuwana, myśl o własnej śmierci.
- Każdy z nas umrze. Nie ma dnia ani godziny, ani sekundy, żeby ktoś nie umierał. A my wciąż tego nie akceptujemy. I ciągle wpatrujemy się w te płytę marmuru czy granitu i pytamy: dlaczego? To święto jest jednej strony bardzo piękne uroczyste: oddajemy chwałę świętym, ale istotą dzisiejszego święta jest to, żebyśmy wzbudzili w sobie pragnienie świętości, bo zaczęliśmy lekceważyć świętość. Gdy mówimy: ty jesteś święty, to na naszej twarzy pojawia się uśmiech: jesteś niepoważny, ja nie jestem święty. Ale dzisiaj jest moment bardzo poważny. Myślę, że warto przywołać św. Jana Bosko, który wychowując młodzież w Piemoncie, w Turynie mówił im jedno krótkie zdanie: albo będziecie świętymi, albo będziecie nikim. Matka Kościół przywołuje nam dzisiaj chwałę wszystkich świętych w jednym celu: by wzbudzić w nas pragnienie świętości, by wzbudzić w nas pragnienie nieba. Dzisiaj w brewiarzu jest przytaczana homilii św. Barnarda, która mówi, że dzisiejsze święto nie jest potrzebne tym wszystkim świętym, bo my nic im nie dodamy, ani te kwiaty, ani te świece nic im dodadzą. Oni są w pełni szczęśliwości. Nic im też nie ujmiemy, nawet gdy dzisiaj o nich zapomnimy. Dzisiejsza uroczystość jest nam potrzebna, żebyśmy my zapragnęli być świętymi, bo po to zostaliśmy powołani – mówił w homilii podczas mszy świętej odprawianej na kazimierskim cmentarzu ksiądz proboszcz Tomasz Lewniewski.