Cezary Sarzyński – inżynier i piekarz, restaurator i biznesman, filantrop i mecenas artystów. Józef Miłosz – miejscowy działacz z artystyczną duszą, która zjednywała mu ludzi, nie tylko z malarskim talentem. Odeszli nagle. Za wcześnie.
- I po co Panu Bogu tych dwóch ludzi? – pyta retorycznie malarz Jerzy Gnatowski – przecież oni tu na miejscu byli potrzebni…. Smutek, nieprawdopodobny smutek powiał po Kazimierzu….
Odpowiedź na to pytanie pada w wypowiedzi innego kazimierskiego artysty – Jana Wołka, który wspominając Józefa Miłosza i Cezarego Sarzyńskiego, powiedział – Odeszli niemalże pod rękę jakby przygotowywać nam, gdzieś tam na górze, drugi Kazimierz, taki drugi prawdziwy Kazimierz. Bo wraz z ich odejściem przestał istnieć ten Kazimierz spod znaku jaskółek, spod znaku kundli, które wylegiwały się na rynku, spod znaku suszonych śliwek, spod znaku berberysu, tych targów, które były zupełnie inne….
Wspomina malarz Jerzy Gnatowski
Józio Miłosz był postacią w Kazimierzu
Z Miłoszem znałem się bardzo długo. Jeszcze kiedy przyjeżdżałem do Kazimierza między 70. a 80. rokiem, Józef już wówczas był postacią w Kazimierzu. To nie był zwykły mieszkaniec Kazimierza. To był przede wszystkim człowiek, który zadziwiająco przylegał do ludzi, bardzo szybko się zaprzyjaźniał. Zawsze miał w zanadrzu uśmiech, pogodę ducha, nieprawdopodobną. To jest ewenement w dzisiejszych czasach. I był wielkim koneserem, zbieraczem malarstwa. To było jego hobby. W Kazimierzu przewijało się dużo malarzy i on poznawał tych ludzi, i albo dostawał obraz, albo kupował. Miał bardzo dużo obrazów w domu – mnóstwo obrazów olejnych, grafik i akwarel. Cały dom kipiał od malarstwa. Swego czasu zrobił w Letniej Galerii piękną wystawę.
Pomagał ludziom
W tych czasach, gdy materiały budowlane były z trudnością zdobywane, on dzięki swoim znajomościom pomagał ludziom, którzy chcieli tutaj w Kazimierzu budować domy czy remontować mieszkania. Kiedy na przykład Kołodziejkowie budowali w Rzeczycy dom, on był tam stałym gościem, niemalże z nimi ten dom budował.
Był duszą towarzystwa i smakoszem
Lubił do siebie zapraszać ludzi. Miał zdolności kulinarne, niezwykle wyczulony smak. Był myśliwym, więc i z dziczyzny robił pieczenie znakomite, wędliny, szynki. Przyjęcia u Józia były nieprawdopodobnie smakowite. Ile razy kiedy widział, jak ja jadę w plener poza Kazimierz – ja w samochodzie mam pracownię - krępuję się malować publicznie – zapraszał:
„Jak będziesz wracał z pleneru to zajdź do mnie, mam wspaniałe naleweczki – a nalewki robił znakomite – i mam własnej roboty wędliny – przyjdź koniecznie!” – i czasami wpadałem – nie zawsze mi się udawało, ale wpadałem tam do niego i biesiadowaliśmy troszeczkę.
Wrażliwy na malarstwo
Wspaniałe rozmowy… Był bardzo wrażliwy na malarstwo. Często do mnie przychodził do galerii permanentnie, co kilka dni, bo wiedział, że ja maluję co dnia i wiedział, że kiedy przyjdzie, to nowy obraz zastanie. Pięknie mówił o malarstwie.
Niepowetowana strata
Potem Józio zaczął pracować u Sarzyńskiego w piekarni i był tam właściwie jego praworęką. Zabrali się jeden po drugim…
Czarek Sarzyński
to była postać również wspaniała, on tyle tu zrobił. Jakakolwiek inicjatywa: trzeba się było złożyć na chore dziecko – on dawał, na hospicjum – dawał, na różne społeczne cele – dawał pieniądze. Ludzie jednak mu zazdrościli – to taka brzydka polska cecha… To była taka zazdrość bezinteresowna – nie wiadomo, dlaczego…
Był niezwykle ruchliwy – tyle planów miał, pomysłów…
Mówią, że Pan Bóg ich zabrał do siebie… Po co temu Panu Bogu tych dwóch ludzi? Przecież oni tu na miejscu byli potrzebni…. Smutek, nieprawdopodobny smutek powiał po Kazimierzu….
Wspomina malarz Jan Wołek
Józef Miłosz… Osobliwość bycia tego człowieka polegała na tym, że o Józiu się mówiło –
Józio.
I nie trzeba było właściwie nic dodawać. Jak się mówiło Józio, to wiadomo było, że chodzi o Miłosza. To imię stało się niemal jego przydomkiem. I to jego imię, nazwisko, cały jego wygląd, cała jego postura – tak okrągła, dobroduszna – to „J”, to „O” kreskowane, to „Miłosz” – od miłości – to wszystko składa się na postać zupełnie niezwykłą, nieprawdopodobnie życzliwą ludziom. Gdyby zrobić bilans dobroci – to on by miał samych dłużników. W dzisiejszym świecie przymiotnik „dobry” się bardzo zdewaluował. Dzisiaj „dobry” znaczy: przydatny, ma wydźwięk wręcz merkantylny. „Dobry” to jednak ten, który niesie dobro. I w takim rozumieniu tego słowa żył i funkcjonował Józio. I to nie była życzliwość skierowana tylko ku wybranym ludziom, ale w ogóle – gdzie się nie ruszył – potrafił tchnąć życzliwością. Ona się przejawiała w jego aktywności społecznej – każdy wie, że Józio zbudował wyciąg narciarski w Kazimierzu – dziś już nieistniejący; to był człowiek, który zorganizował plażę miejską, która świetnie funkcjonowała; to był Józio, który był kierownikiem „Rzemieślnika”; to był Józio, który był kierownikiem kina „Wisła”, świetnie prosperującego; to był Józio działający w fundacji; to był Józio, który pomagał dzieciom;
Józio – przyjaciel artystów.
Zawsze wyobrażałem sobie Józia jako człowieka, który stoi na rogatkach miasta i wita chlebem i solą wszystkich ludzi, a jak trafi na takiego, którego chciałby w tym mieście zatrzymać, to zrobi wszystko, żeby go zatrzymać. Kiedy się tak porozglądałem po swoich kolegach artystach, którzy są związani z Kazimierzem, którzy tutaj osiedli, poczynając od Franka Kmity przez Jasia Łazorka, przez Gacka Olszewskiego, przez Jurka Gnatowskiego, przez Andrzeja Kołodziejka, przeze mnie – wszyscy mu coś zawdzięczamy, wszyscy, dokładnie wszyscy. To on wydreptywał dla nas działki, żebyśmy mieli się gdzie budować, to on pilnował naszych budów, to on informował nas, co jest do sprzedania, to on namawiał mnie, abym kupił ten dom, w którym jesteśmy w tej chwili i, obawiając się, że mogę nie mieć pieniędzy, proponował mi, że mi pożyczy pieniądze, które sobie odłożył na starość. To był tego typu człowiek, którego parę osób oszukało, którego parę osób okłamało, ale ja nie słyszałem nigdy w życiu, żeby Józek powiedział na kogokolwiek złe słowo. Nigdy w życiu. Zawsze próbował to jakoś wytłumaczyć. Żyjemy w czasach, kiedy do dobrego tonu należy mieć wroga albo wrogów, co się uważa za stan aktywności intelektualnej, niekowalności, siły. Józio nie miał ani jednego wroga. Po prostu nie miał wrogów.
Ten w gruncie rzeczy prosty człowiek – przynajmniej w kontaktach z ludźmi –
był bardzo czuły na malarstwo.
Bardzo wrażliwy. Zebrał ogromną kolekcję naprawdę fajnych obrazów. Ale każdy z tych obrazów – jeżeli go nie kupił, to go dostał od jakiegoś artysty w dowód wdzięczności. Oczywiście z punktu widzenia merkantylnego te obrazy nigdy nie były w stanie zrefundować wielkości tych wszystkich przysług, które nam robił. Ale obrazy się gromadziły, on ich miał coraz więcej, cieszył się nimi, przekładał, przewieszał. Organizował aukcje na rzecz pomocy ludziom, razem zresztą ze swoim przyjacielem Czarkiem Sarzyńskim, naszym wspólnym serdecznym kolegą.
Ja przeżyłem bardzo mocno odejście Józia, tym bardziej, że to wszystko jakby w kontekście Czarka, którego śmierć ogromnie Józio przeżył.
Odeszli jak dwóch kumpli,
niemalże pod rękę, jakby przygotowywać nam gdzieś tam na górze drugi Kazimierz, taki drugi prawdziwy Kazimierz… W tę feralną niedzielę wyszedłem po śmierci Józka na to niedzielne miasto pełne tej fanfaronady, tej ludzkiej próżności, tych portretujących się na rynku, tych motocyklistów, tych pożal się Boże grajków, tych przy piwku roześmianych – pogoda była piękna – i nagle to miasto, które pozyskałem dla siebie z wyboru i z pomocą Józia właśnie – po raz pierwszy zaczęło mi się jawić jak coś, co przestało być moje w jakimś sensie. Poczułem to miasto jak atrapę, jak scenografię do kiepskiego filmu zrobioną z dykty, z papieru, ponieważ odejście tych dwóch facetów, a dla mnie w szczególności Józia, bo on był moim Cicerone tutaj w Kazimierzu, on był mostem, który rzucał między artystami a środowiskiem tutejszym, dopóki nie mogliśmy o sobie powiedzieć lub inni tego o nas, że już jesteśmy kazimierzakami. To on był dla nas tą strefą buforową. I nagle skonstatowałem, że z odejściem Józia
cały duch tego miasteczka odszedł.
Że została tylko wydmuszka. Że zamknęła się książka, zamknął się rozdział. Że wraz z Józiem i Czarkiem przestał istnieć Kazimierz, ten Kazimierz spod znaku jaskółek, spod znaku kundli, które wylegiwały się na rynku, spod znaku suszonych śliwek, spod znaku berberysu, tych targów, które były zupełnie inne…. Pamiętam, że kiedy walczyliśmy o jego życie, patrzyłem na niego i na każdy z jego obrazów – świadectw jego wielkiej dobroci, wielkiego ducha – i przypominały mi się takie momenty, kiedyśmy malowali tutaj, nie mieszkając tu jeszcze, do późna, to do grudnia mieszkaliśmy u niego w „Rzemieślniku”. Pamiętam, jak Józio biegał po całej okolicy i znosił różne farelki i słoneczka, żeby nam nie było zimno. Że każdy powrót z polowania, z grzybobrania to było święto, bo Józio wydawał natychmiast przyjęcie.
U niego byli przeróżni ludzie – od Kuronia przez czołówkę polskich artystów, pisarzy. Józio nie był intelektualistą, ale jaśniał taką dobrocią, takim magnetyzmem, że wokół niego gromadzili się różni ludzie. To był taki człowiek, którego trzeba by całe życie nosić
jak różę w klapie
i popatrywać na niego – brać z niego przykład. Już nie ma takich facetów. To był Józio-archanioł.
Czarek Sarzyński
dla mnie jest dużą postacią. Mnie zawsze imponowali ludzie, którzy potrafili osiągnąć sukces zawodowy, łącząc go z wielkim sukcesem osobistym, sukcesem rodzinnym.
To była piękna, kochająca się rodzina.
On się odnosił do Basi zawsze z wielkim szacunkiem, to była wielka miłość jego życia. Bardzo kochał swoje córki, potrafił gadać o nich godzinami. Czasami mnie zanudzał, jak gdyby zapominając, że w obszarze muzyki ja jestem na trochę wyższym poziomie zawodowstwa i nie do końca muszą mnie obchodzić sukcesy muzyczne małych dzieci, ale słuchałem tego z wielką radością, ponieważ to mówił nie krytyk muzyczny, ale ojciec, który był strasznie dumny ze swoich córek, z każdego ich sukcesu.
I on się cieszył każdym swoim sukcesem,
ale też na ten sukces bardzo ciężko pracował. Jeżeli ja widzę człowieka, który dzień w dzień wstaje jak piekarz o godzinie piątej czy szóstej rano po to, by móc zapewnić nie tylko byt swojej rodzinie, ale żeby móc zapewnić inercję tej machinie, którą zbudował. A co za tym idzie? Za tym idą miejsca pracy, za tym idzie wdzięczność wielu ludzi, za tym idzie sukces nie tylko Sarzyńskiego, ale sukces miasta. To co można powiedzieć o takim człowieku? Jest po prostu świetny, znakomity.
Żadna inicjatywa nie mogła się odbyć bez Czarka.
Każdy z nas skłonny jest uważać, że jeżeli ktoś posiada pieniądze, odniósł sukces finansowy, to jego obowiązkiem jest dzielić się z każdym, a w szczególności z nim właśnie. A Czarek się dzielił. Dzielił się rozsądnie, mądrze. Nigdy, jeśli się odbywała jakaś inicjatywa, to nie mogła się odbyć bez Czarka Sarzyńskiego. Czy to jest plac zabaw, czy to jest pomoc dzieciom w szkole specjalnej troski im. Grzegorzewskiej w Puławach, czy to jest pomoc ludziom biednym, czy to jest wsparcie zespołu piłkarskiego, zespołu muzycznego, czy wsparcie festiwalu – on zawsze był.
To był człowiek, który w natłoku dnia codziennego, w niezwykle wypełnionym dniu pracy,
potrafił zawsze znaleźć czas dla innych,
potrafił znaleźć czas dla przyjaciół, potrafił się spotkać, okazać życzliwość. Zawsze jak się zbliżały święta, a ja nie miałem czasu, bo biegałem między Warszawą a Kazimierzem za różnymi swoimi sprawami, to podnosiłem telefon i dzwoniłem do Czarka: „Czarek, będziesz jechał po choinki? Będę jechał po choinki. A możesz mi wziąć choinkę? Już wysyłam samochód. Jaką potrzebujesz? 6 metrów, srebrna jodła. Załatwione.” Czarek, który miał na głowie piekarnię, restaurację i te wszystkie rzeczy, potrafił znaleźć czas, by Jasiowi Wołkowi podrzucić choinkę, bo on nie ma na to czasu.
I taki był Czarek nie tylko dla ludzi sobie bliskich, ale i dla ludzi sobie obcych. Naprawdę. Chciałbym mieć w sobie tyle woli walki, jak Czarek, tak silny imperatyw do pracy. To nie był tylko piekarz, to nie był tylko restaurator.
To był człowiek bardzo rzutki.
Dla niego wydać książkę – proszę bardzo, zrobić wystawę rysunków… I to niekoniecznie musiało się kręcić wokół jego interesów. Czasami to było bardzo odległe od jego zainteresowań. Czasami ponosiło to klęskę, ale to był człowiek, który walczył. Któremu się chciało. Mnie zawsze będą interesowali ludzie, którym się chce. A w szczególności tacy, którym się chce nie tylko dla siebie, ale także dla innych, którzy potrafią dostrzec wokół siebie ludzi. A Czarek doskonale miał świadomość, że istnieje w społeczności, która często stawia opór, nie potrafi często docenić takich rzeczy. Ale się tym nie przejmował. To był twardy, fajny facet.
To naprawdę ma dla mnie wymiar symboliczny, że Czarek i Józio, dwóch świetnych kazimierzaków – najwyższa półka najwyższej półki – nagle pożegnało się z życiem, pożegnało się z nami wszystkimi. Jak takich ludzi ubywa, to ja się poważnie zaczynam bać o losy tego miasta.
Fot. Mateusz Stachyra
kazimierz Dolny juz nie bedzie taki sami.
Zyjmy tylko nadzieja, ze oboje przyjaciele beda nas oczekiwac z kawunia, kogutami i otwartymi ramionami w ich nowym Kazimierzu, tym "gornym".
Wanda Presburger