Podobne
-
Lektura na weekend: Są mną
-
Lektura na weekend: Niezdatna
-
Lektura na weekend: O zażywaniu życia
-
Lektura na weekend: Ptaszki, czyli cudaki
-
Lektura na weekend: Trzos
-
Lektura na weekend: Szczęście na miarę
-
Lektura na weekend: Bujanie w obłokach
-
Lektura na weekend: Kukiełki
-
Lektura na weekend: Księżycowe zaćmy
-
Lektura na weekend: Rachela w Rozmaitościach
"Ludzie tak mają, że gdy po nierozumieniu spotykają zrozumienie, są jak ćmy kochające światło. I to światło ludzie rożnie nazywają" - pisze w swojej książce "Dwa brzegi ponad tęczą" Ewa Pisula - Dąbrowska. Jedną z tych nazw jest na pewno: "Kazimierz Dolny".
„Proszę mi odpowiedzieć: jakim jest pani typem kobiety? Zimna, nieśmiała, umiarkowana, zabawowa, rozpustna? Chcę wiedzieć, czy mam nalegać, czy nie, czy rzucić się na panią — na co mam wielką ochotę — czy raczej zachować dystans. Słowem, jakim jest pani typem kobiety, znaczy: Czy jest pani gotowa iść do łóżka już pierwszego wieczoru?”. Eric-Emmanuel Schmitt, Małe zbrodnie małżeńskie, ZNAK, Kraków 2005.
Gdy miał trzynaście lat, przyjechał tu z Zamościa z wycieczką szkolną. Będąc w klasie maturalnej, przyjechał tu na gigant, czyli wagary. Przebalował w miasteczku tydzień.
Po powrocie do domu ojciec wlał mu za samowolę, za wagary, za Kazimierz.
Potem był Katolicki Uniwersytet Lubelski, bibuła i wyrok za wywrotową działalność. W międzyczasie zdarzyła się studencka namiętność, dziecko i rozstanie.
Z długim czarnym warkoczem przyjeżdżał tu całymi latami. Przyjeżdżał z biżuterią, którą gdzieś w samotności robił i która po sprzedaniu dawała mu wolność.
Katolicki Uniwersytet Lubelski i skończona na nim historia nie dawały wtedy chleba i pracy. Takie to były czasy.
A potem ustrój się zmienił i niby można było zmienić też profesję, ale w krwi watażki za dużo już było swobody.
Nigdy nie przyszło mu do głowy, że nadaje się na posadę lub etat. Włóczył się więc po świecie, po jarmarkach, sprzedawał biżuterię i żył. Jak wiatr, jak chciał.
Aż wreszcie któregoś dnia matka powiedziała mu tak:
„Synu, kup sobie coś, dobiegasz czterdziestki, musisz mieć jakiś dom. Kup gdziekolwiek, cokolwiek, sprzedałam spadkową kamienicę, dam ci pieniądze, tylko kup”.
Tak mu marudziła, wydzwaniała i pytała, czy już coś ma na oku, że wreszcie kupił. Kupił miejscową gazetę.
Poczytał, zadzwonił i następnego dnia, żeby mieć już to z głowy, podpisał jakieś papiery u notariusza.
A kolejnego dnia obudził go ziom, mówiąc:
„Wstawaj, idziemy oglądać dom”.
„Jaki dom? Mam kaca”.
„Kupiłeś wczoraj od Staśka chłopski dom na Wylągach. Rusz, paskudztwo, idziemy go obejrzeć”.
Minęło osiem lat. Długi czarny warkocz watażki za256 stąpiła czapeczka. Taka mała, kolorowa, wyszywana, noszona na czubku głowy jak krymka. To ona wyróżnia go na rynku.
Czasami jest w miasteczku codziennie, czasami nie ma go miesiącami, bo siedzi na tych swoich Wylągach.
Uprawia ogród z kwiatami, robi biżuterię, podgląda robaki, remontuje stary chłopski dom. Hoduje motyle z larw, jest czwartym pokoleniem entomologów.
Zimą dużo czyta, uczy małego bratanka greki i łaciny, no i planuje, co nowego zasadzi wiosną w ogrodzie. Chałupę grzeje Jotulem na drewno. I żyje. Po swojemu.
To okresowy samotnik — mówią o nim knajpy.
Pewnego późnego wieczoru, gdy po koncercie poetycko- organowym w Farze przysiadłam na rynku w knajpce mojej przyjaciółki Beaty, historyka sztuki, dosiadł się do mnie.
Woda rozwiązująca język dodała mu odwagi, by opowiedzieć o sobie komuś zasłuchanemu w dźwięki muzyki organowej i poezję Herberta.
— Dlaczego uczysz malca greki i łaciny? — zapytałam.
— Tęsknię za kontaktem z małym dzieckiem. Wiesz, będę superdziadkiem, ojcem byłem żadnym, w ogóle nim prawie nie byłem. Moj syn ma teraz 23 lata i chce kontaktu ze mną, a ja jestem pełen obaw, czy potrafię.
Mówiąc to, twarz mu stężała, skrzywiła się z bólu. Wzrok z przyjaznego zamienił się w nieobecny, błądzący w przeszłości.
— Minęło osiemnaście lat, dojrzałeś. Synek miał pięć lat dawno temu. Trzeba pocerować poszarpane, podarte inteligenckie życie.
Śmiało wziął mnie za rękę, a gdy chciałam ją odzyskać, powiedział:
— Nie uciekaj i powiedz, zaprzyjaźnimy się?
Gdybym miała dwadzieścia lub czterdzieści lat, pewnie pomyślałabym, że to typowy wstęp, zaproszenie do flirtu. Dojrzałość widzi głębiej, widzi bol, który latami niesiony nie wstydzi się już szukać zrozumienia.
Popatrzyłam w ciemne skoncentrowane oczy watażki.
Zobaczyłam w nich to, co każda dziewczyna też by zobaczyła, i powiedziałam:
— Już się zaprzyjaźniliśmy.
Mówiąc to, wiedziałam, po co mnie los z nim zetknął.
Jego mały synek urósł i czeka na ojca.
Skoro jego tata mi zaufał, to znaczy, że dał mi prawo, żeby potrząsnąć jego inteligentnym rozumem, ukrytym pod czapeczką, i otworzyć na kogoś, kto długo czekał na jego miłość. Dał mi prawo przypomnieć mu, że gdy rodzi się dziecko i łapie palec ojca, to po to, żeby już nigdy nie wypuścić.
Daj mu, Boże, odbudować relacje z synem.
I uchroń, by nie mylił się w nazwaniu uczuć, czując się rozumianym.
Dojrzałe kobietki wiedzą, że trzeba bardzo uważać, by pomagając, nie skrzywdzić nikogo po drodze.
Ludzie tak mają, że gdy po nierozumieniu spotykają zrozumienie, są jak ćmy kochające światło. I to światło ludzie rożnie nazywają. Pamiętam słowa Prymasa kard. Stefana Wyszyńskiego: „Człowiek jest odpowiedzialny nie tylko za uczucia, które ma dla innych, ale i za te, które w innych budzi”.
Skomentuj
Dodawanie komentarza
Trwa dodawanie komentarza. Nie odświeżaj strony.