Wystartowali spod puławskiego urzędu miasta dzień wcześniej w samo południe. Peleton wzmocniony przez odprowadzające swoich chłopców rowerzystki wyruszył w kierunku Dęblina, przyjaźnie witany zarówno przez pieszych jak zmotoryzowanych użytkowników szosy. Od Dęblina peleton składał się już tylko z samych panów. Siódemka zawodników stanęła oko w oko z pięćsetkilometrową trasą, gdzie przyszło się im zmierzyć z własną wytrzymałością – zmęczeniem i bólem.
- Byliśmy przygotowani do tego maratonu – mówi Robert Turak. – Rok wcześniej przejechaliśmy 400 km, więc teraz było raptem o 100 km więcej… Pewne obawy były co do pogody – w połowie trasy lekko dostaliśmy deszczem, ale przynajmniej noc była sucha. – Tak, takie było drugie 100 km – uzupełnia Marek Kulik – przez około 50 km jechaliśmy co prawda za deszczem, ale mokliśmy od wody, podrzucanej spod kół. Odpoczęliśmy za to w zajeździe. – Pięknie przyjął nas zajazd Szeleścianka za Białą Podlaską – wchodzi w słowo Beata Kowalska z Dziennika Wschodniego, która obserwowała zmagania z kolarzy z samochodu technicznego i cały czas kibicowała jego uczestnikom. – Chłopcy mogli się tam wysuszyć i zjeść pierwszy na trasie gorący posiłek.
Kryzys
- Kryzys? - Robert Turak zastanawia się. – Pojawił się na czterysta pięćdziesiątym kilometrze, bo odżywki i napoje izotoniczne w pewnym momencie przestają smakować – organizm po prostu nie przyjmuje już tych „bananów”, a jednak energii trzeba mu dostarczać. Stąd miałem deficyt mocy. Pomogła mi świadomość, że meta blisko. I odporność psychiczna, którą się nabywa na różnych wyścigach, maratonach, tudzież koleżeńskich jazdach powyżej 100 km.
Marka Kulika kryzys dosięgnął po przejechaniu czterystu kilometrów i towarzyszył mu już do końca trasy, nasilając się średnio co 10 km. – Jako że jestem doświadczonym zawodnikiem, wiedziałem, że on prędzej czy później minie. Podstawa to dobrze się odżywiać – jeść, mimo że się nie chce, i dużo pić, żeby się nie odwodnić. Przez następny tydzień na pewno nie spojrzę na banany, którymi się faszerowałem podczas maratonu – śmieje się.
Bananowe odżywki nie posłużyły również Rafałowi Suszkowi, który o mało co nie ukończył przez nie maratonu. Ale udało się. Dotarł do mety jako jeden z pięciu.
Dwu zawodników nie ukończyło zawodów. Na sześćdziesiątym kilometrze zrezygnował uczestnik z Bydgoszczy – jedyny zawodnik spoza regionu. Na czterysta siedemnastym – do samochodu technicznego przesiadł się rowerzysta z Bochotnicy. Mimo że nie ukończył maratonu, udało mu się pobić rekord życiowy.
Powitanie
Na rynku maratończyków powitali obaj burmistrzowie miasta Kazimierza, w formie symbolicznych dyplomów dziękując za ten gest wytrwałości, jak to określił burmistrz Andrzej Szczypa. Kazimierski grajek pod studnią wygrywał na akordeonie wesołe melodie i, chcąc nie chcąc, uświetnił tę skromną ceremonię powitania.
Plany
Rafał Suszek, główny propagator kolarstwa w Kazimierzu, obiecuje zorganizować kolejną imprezę, skierowaną także do mniej wprawionych rowerzystów, jeszcze w sierpniu. Szczegóły na razie objęte są tajemnicą. W końcu najpierw trzeba zregenerować siły po obecnym maratonie.
- W przyszłym roku planujemy zmienić formułę. – mówi Rafał Suszek. – Na terenie Kazimierza i kilku ościennych gmin stworzymy sześć pętli po 100 km. Mamy nadzieję, że w tak pomyślanym maratonie będzie mogło wziąć udział więcej zawodników.
Czas więc zacząć trening.
dark.sun@wp.pl