"One zupełnie powariowały. Zachowują się jak w średniowieczu. Zastanawiam się, jak to się skończy. Bo wygląda na to, że żywcem nie dadzą się wygonić" - mówi "Dziennikowi" Stanisław Kołodziej, mieszkaniec Kazimierza pracujący w pobliżu klasztoru.
Zamknięta na cztery spusty rezydencja stała się swoistą atrakcją turystyczną. Przyjezdni traktują ją - poza Górą Trzech Krzyży, basztą i rynkiem - jako kolejny obowiązkowy punkt wycieczki. Wiceburmistrz Kazimierza Maciej Żurawiecki nie kryje z tego powodu niezadowolenia: "Niepotrzebna nam taka sława. To niedobrze, że nasze miasteczko zaczyna coraz bardziej kojarzyć się wyłącznie z tymi zakonnicami" - mówi.
Podobnego zdania są mieszkańcy. Na początku konfliktu trudno było znaleźć osobę, która powiedziałaby cokolwiek negatywnego na temat sióstr. Teraz sytuacja się zmieniła. Dla większości sąsiadów zbuntowane kobiety stają się coraz większym utrapieniem. "Kiedy odcięto im gaz, zaczęły palić w piecach węglowych. Nie wiem, jakiego opału używają, ale to były chyba stare opony. Z kominów leciał tak czarny i gryzący dym, że moja teściowa zatruła się i trafiła do szpitala" - denerwuje się Mirosław Pyska, którego dom sąsiaduje z posesją zakonnic przez płot.
Rezydencja jest całkowicie odcięta od świata. Telefon, domofon zostały odłączone. Okupantki nie mają światła, czasem tylko używają agregatu prądotwórczego. Listonosz wrzuca korespondencje przez szparę w bramie. Zakonnice bardzo rzadko wychodzą poza mury. Z informacji "Dziennika" wynika, że klasztor finansuje teraz jeden z lubelskich biznesmenów. Mężczyzna, traktujący przywódczynię buntowniczek, siostrę Jadwigę, niczym matkę, pomaga finansowo ekskomunikowanym przez Watykan siostrom.
Byłe betanki nie wpuszczają nawet członków swoich rodzin. Na parkingu przed klasztorem pojawiają się zrozpaczeni rodzice, którzy chcąc dowiedzieć się czegokolwiek o córkach, wypytują przypadkowych mieszkańców Kazimierza.
W nowożytnej historii polskiego Kościoła takiego buntu jeszcze nie było. Kilkadziesiąt kobiet od dwóch lat okupuje rezydencję. Konflikt zaczął się, gdy przełożona, siostra Jadwiga Ligocka, została odwołana ze stanowiska. Biskupom nie spodobały się jej prywatne objawienia, których rzekomo doznawała. W straszliwych wizjach kobieta widziała szatana przejmującego władzę nad światem. Apokalipsie mogła zapobiec "wiosna Kościoła", która miała się zacząć właśnie w kazimierskim klasztorze.
Pozbawiona funkcji Ligocka nie posłuchała przełożonych. Wezwała zakonnice z całej Polski, żeby zamieszkały razem z nią. Nie skutkowały prośby i groźby kościelnych władz. W końcu na wszystkie siostry przebywające w klasztorze została nałożona ekskomunika. Tym samym dla Kościoła kobiety przestały już być zakonnicami, a stały się osobami świeckimi, które powinny opuścić mury klasztoru. Kobiety nie zrzuciły jednak habitów, co więcej przyjęły pod swój dach franciszkanina o. Romana Komaryczko, który uciekł ze swojej parafii.
W końcu prawowite właścicielki rezydencji, betanki z Lublina, zaczęły dochodzić swoich praw przed sądem. Po wymeldowaniu mieszkanek klasztoru złożyły pozwy o eksmisję. Sąd w Puławach rozpatrzył już 49 spraw. Przebieg każdej z nich był taki sam. Wyroki zapadały zaocznie, ponieważ żadna z pozwanych kobiet nie stawiła się na rozprawę. We wszystkich przypadkach orzeczenie było identyczne: pozwane byłe zakonnice muszą jak najszybciej opuścić budynki nad Wisłą. Inaczej eksmisję przeprowadzi komornik. Wydane orzeczenia mają rygor natychmiastowej wykonalności.
"W poniedziałek składamy do sądu 17 ostatnich pozwów o eksmisję. Dopiero po ich rozpatrzeniu, skierujemy sprawę do egzekucji komorniczej" - mówi" Dziennikowi" mec. Ewa Stepowicz-Lizut, pełnomocnik betanek z Lublina.
Kreujące się na współczesne męczennice, zamknięte w klasztorze kobiety dobrowolnie nie opuszczą zajmowanych budynków. Najprawdopodobniej będą wyrzucone siłą. "W takich sytuacjach prosimy o pomoc policję" - mówi Iwona Karpiuk-Suchecka z Krajowej Rady Komorniczej. Podinsp. Janusz Wojtowicz, rzecznik lubelskiej policji, tłumaczy, że funkcjonariusze mogą przy eksmisji tylko asystować. "Sami jej nie będziemy przeprowadzać, nie będziemy wyłamywać zamków ani wyprowadzać kogoś siłą. Zareagujemy tylko wtedy, kiedy będzie zagrożone czyjeś życie albo zdrowie. Jesteśmy przygotowani na taką sytuację" - tłumaczy.
źródło: Dziennik.pl