Wydana w tym roku Pani książka „Kiedy zegar wybije dziesiątą” to swego rodzaju przewodnik po Kazimierzu: kafejki, restauracyjki, szlaki spacerowo – biegowe i zabytki. Można z nią zaplanować cały urlop w Miasteczku! Czy takie spojrzenie na Kazimierz wynika z Pani doświadczania tego miasta?
Agnieszka Błotnicka – Zdecydowanie tak. Takie widzenie, dokładne i szczegółowe, miejscowości pojawia się wtedy, gdy daną miejscowość dobrze się zna. Nie mogę nie znać Kazimierza, jeśli przyjeżdżam tutaj od 5 - 6 roku życia. Na początku oczywiście tak dokładnie go nie zwiedzałam – byłam za mała – ale z każdym rokiem rodzice puszczali mnie coraz dalej. Miałam zresztą opiekuna – starego zapchlonego miejscowego psa Miśka, który czekał na mnie w Kazimierzu co roku i towarzyszył mi podczas moich wypraw. I może dlatego rodzice mi na nie pozwalali, gdyż wiedzieli, że to jest pies, który nie da mi zrobić krzywdy i nic mi z nim nie grozi…
Wiele miejsc poznanych w dzieciństwie przetrwało do dzisiejszych czasów. Przetrwał cmentarz w postaci niemalże nienaruszonej. Wąwóz Małachowskiego jest nietknięty – tam, gdzie ja z dzieciństwa pamiętam, że były wydłubane kocie łby – to nadal są one wydłubane, co mnie zresztą cieszy. Gdy ktoś załata Wąwóz Małachowskiego, to dla mnie straci on posmak wspomnienia z dzieciństwa…
Te wspomnienia są tak silne, że dla nich przyjeżdża Pani co roku do Kazimierza?
Agnieszka Błotnicka – Myślę, że tak. To działa na tej samej zasadzie, na której dzwonimy do starego, dawno nie widzianego przyjaciela, z którymś przegadaliśmy ileś nocy, ileś godzin. I rozmowa toczy się tak, jakby czasu, który nas dzieli, nie było… I podobnie jest z miejscami, które tak głęboko wchodzą w świadomość, że stają się częścią życia, jak Kazimierz. Tutaj pierwszy raz całowałam się z chłopakiem, pierwszy raz grałam w butelkę. Tu mnie syn znajomych rodziców nauczył pływać. Bardzo dużo było tu tych „pierwszych razów”. Więcej niż w mojej rodzimej Warszawie. Dwa wakacyjne tygodnie spędzane w Kazimierzu to była taka esencja przeżyć. Tak naprawdę to właśnie ta esencja pozostaje w pamięci. Dlatego ja tu wracam jak do siebie. Powrót do Warszawy jest jak wyjazd „nie do siebie”…
Wraca tu Pani bardziej do miejsc czy bardziej do ludzi?
Agnieszka Błotnicka – Było tak przez jakiś czas, przez kilka lat, że w zasadzie wracałam do miejsc. Ale tak naprawdę to nie jest tak, ze wraca się albo do miejsc, albo do ludzi, ponieważ prawie każdy fragment Kazimierza kojarzy mi się z jakimiś ludźmi. Pamiętam czasy – gdy jeszcze żył Łazorek i Kmita był jeszcze w formie – kiedy ci kazimierscy malarze stali po dwóch przeciwległych stronach rynku, urządzając pojedynki nie tylko na malowanie, ale również na zauroczenie i uwiedzenie przechodzących kobiet. I teraz, kiedy przechodzę przez rynek, to instynktownie – chociaż wiem, że już ich nie zobaczę – szukam ich obecności. Wciąż tam chodzą cienie, duchy wielu wspaniałych ludzi.
I tych ludzi Pani w swojej książce opisuje bardzo sugestywnie, że trudno odróżnić, gdzie kończy się prawda a zaczyna fikcja. W czasie spotkania z czytelnikami w kazimierskiej bibliotece powiedziała Pani, że pensjonat na Górach, z którym związani są główni bohaterowie, to pensjonat prawie fikcyjny…
Agnieszka Błotnicka – Niefikcyjny jest chyba tylko płot (śmiech) zrobiony z wikliny i weranda, na której stoją wiklinowe fotele. Nie chciałam wchodzić w to miejsce za daleko. Niech każdy spróbuje odnaleźć to miejsce, jak przyjedzie do Kazimierza.
Myślałam, że osoba, która prowadzi ten pensjonat, istnieje naprawdę… Wydawałoby się, że Pani książka to kazimierska powieść z kluczem - wystarczy się tylko rozejrzeć i spotkamy dziadka Franka, Joannę czy Włóczykija…
Agnieszka Błotnicka – Ale tak naprawdę to ta Joanna istnieje! Zastała mnie pani w pensjonacie, gdzie się zatrzymałam, który prowadzi osoba tak samo serdeczna jak Joanna, tak samo dbająca o to, by gościom niczego nie brakowało. Ta postać więc istnieje, chociaż nie można jej dotknąć, bo została stworzona na papierze. Ale jeśli się człowiek rozejrzy, to zobaczy w Kazimierzu takie Joanny, takich dziadków Franków… Postaci, które chodzą po kartach mojej powieści, a równocześnie naprawdę żyją w Kazimierzu, są tylko dwie. To Włóczykij, który siedzi na parkingu niedaleko Villi Bohemy, oraz pani Justyna, która w Alei Krakowskiej wręcza bohaterom słoik miodu. Jest to osoba, która prowadzi pensjonat pana Gizy – nawet na imię ma tak samo…
Które miejsca w czasie wakacji spędzanych z rodzicami w Kazimierzu poznała tu Pani najdokładniej? Które miejsca musi Pani odwiedzić koniecznie podczas obecnych pobytów w Kazimierzu?
Agnieszka Błotnicka – Kiedy mieszkałam w Domu Prasy, moja stała trasa spacerów prowadziła wąwozem, który biegł wzdłuż wzgórza w stronę ulicy Słonecznej. Wąwóz wschodzący – schodzący, wschodzący… Tam najbardziej mieniło się światło. Naokoło pola. Mijało się dąb z płytą Małachowskiego. Wracałam potem przez Miećmierz, Aleją Krakowską i z powrotem Wąwozem Małachowskiego po obejściu całego Miasteczka.
Bardzo dużo czasu spędzałam też w pobliżu Domu Prasy. Teraz tak nie jest, ale kiedyś było to takie miejsce – mimo tego, że ten odpychający budynek, taki PRL-owski nie pasuje w ogóle do architektury kazimierskiej – które miało swój klimat głównie z powodu przyjeżdżających tam ludzi. Tam zawsze coś się działo, zawsze był ruch, zawsze była jakaś wymiana energii, ciekawi ludzie. I ogród, wspaniały sad…
Z miejsc, o których Pani opowiada, bije światło. Ale w Pani powieści nie brak miejsc ciemnych, sytuacji z dreszczykiem… Książka przecież nosi tytuł „Kiedy zegar wybije dziesiątą” i wcale nie chodzi tu o czas poranny… Są też w powieści takie miejsca jak Wąwóz Śmierci z przejmująca historią Włóczykija. Jak Pani trafiła na to miejsce nieopisane na żadnej mapie?
Agnieszka Błotnicka – Nazwa Wąwóz Śmierci funkcjonuje wśród starych kazimierzaków. Pewnie dlatego, że ten wąwóz rozdziela po prostu dwa cmentarze: nowy i stary. A taką burzę, jaką przeżył Włóczykij, ja również w tym miejscu przeżyłam.
Z obsuwającymi się ze ścian wądołu nagrobkami?
Agnieszka Błotnicka – Tego nie było (śmiech), ale i tak byłam bardzo przerażona. Burza zaskoczyła mnie tam z moją mamą i znajomym malarzem. Pamiętam, że musieliśmy zdjąć buty, bo inaczej nie dało się iść i musieliśmy uciekać przed lejącą się na nas brązową gliniastą mazią. To było bardzo poważne przeżycie… Długo nas nie było, burza szalała, znajomi dziennikarze zjechali do Kazimierza szukać nas, bo nie wiedzieli, co się z nami dzieje. Wiedzieli, że poszliśmy na spacer zupełnie nieprzygotowani na takie zdarzenie. No i zastali nas mokrych, wychodzących właśnie z tego wąwozu. Jak tylko wyszliśmy z Plebanki, burza się skończyła, wyszło słońce… Trudno nie myśleć tu o magii…
Jak długo pracowała Pani nad tą powieścią? Na rynku ukazała się ona w tym roku, ale są tam tak aktualne wydarzenia, jak choćby sprawa kamieniołomów.
Agnieszka Błotnicka – Nie więcej jak 5 miesięcy. Ale to było pisanie bez oddechu – byłam zupełnie wyłączona z życia – rodzina donosiła mi wodę i posiłki. Jedno wielkie pisanie.
Informacja o kamieniołomach została wprowadzona już na etapie redakcji tekstu, kiedy było jeszcze trochę czasu przed oddaniem książki do składu. Uważam, ze aktualne rzeczy – jak tylko jest taka możliwość – należy wprowadzać do powieści, bo to jest naturalna korespondencja z czytelnikiem.
Czyli powieść powstała w 2009 roku?
Agnieszka Błotnicka – Tak i częściowo była pisana tutaj w Kazimierzu.
Tutaj się lepiej pracuje?
Agnieszka Błotnicka – Tu jest spokojniej. Tak, tu pracuje mi się lepiej. Tu mogę przerwać pisanie, wyjść na spacer, spotkać się z przyjaciółmi. Nie ma tego tempa, tego biegu, tego naporu miasta. Zamykam się w pokoju w pensjonacie, a czasami siedzę pod jabłonią – jak siedzimy teraz. Słowa zupełnie inaczej się układają, kiedy w pobliżu skacze wiewiórka albo gonią się dwa szpaki. Spokój, spokój, spokój…
Ale przecież nie unika Pani Kazimierza pełnego turystów?
Agnieszka Błotnicka – Nie, broń Boże! Bardzo lubię czas, kiedy Kazimierz zapełnia się ludźmi podczas festiwalu Dwa Brzegi. Uwielbiam to rozedrganie kawiarniano – festiwalowe. To mi zupełnie nie przeszkadza. Zupełnie.
Mnie fascynuje w Kazimierzu to, że jest tu właśnie spokojnie, bezpiecznie. Skąd pomysł, żeby umieszczać tu takie sensacyjne wydarzenia, o jakich pisze Pani w swojej powieści?
Agnieszka Błotnicka – O okolicach Kazimierza mówi się: polska Toskania. Ukształtowanie terenu, architektura jest tu o wiele ciekawsza, niż w innych miejscach Polski. Tu się aż prosi o takie historie. Ludzie, którzy kochają Kazimierz, chcieliby, żeby to ich zakochanie było dzielone, a takie historie zawsze przyciągają ludzi do miejsc, w których się dzieją…
Czyli chodziło o to, by zaczarować tajemnicą i zaprosić do przeżywania swojej tajemnicy tutaj właśnie?
Agnieszka Błotnicka – Tak myślę.
W Pani powieści widoczne jest takie filmowe podejście do konstruowania fabuły. Czy pisała Pani z myślą o ewentualnej ekranizacji swojej książki?
Agnieszka Błotnicka – To, że książka jest napisana tak, a nie inaczej wynika z reguł gatunku. A gatunek wymaga zawieszeń, przeskoków. I wyszło tak trochę filmowo. Poza tym nie będę się broniła przed powiązaniem mojej pracy scenarzysty z pisaniem powieści.
Jeżeli chodzi o plany filmowe – są czynione pewne próby. Jest dwóch producentów zainteresowanych sfilmowaniem obu części mojej powieści ("Kiedy zegar wybije dziesiątą" i "Czarna operacja"). Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Agnieszka Błotnicka - autorka scenariuszy znanych programów dla dzieci: „Tata, a Marcin powiedział” oraz „Ulica Sezamkowa”, a także scenariuszy popularnych telenoweli „Na Wspólnej”, „Na dobre i na złe”, „Złotopolscy”, „Rodzina zastępcza”, „Samo życie” czy „Ojciec Mateusz”, którego 48 odcinek zrealizowany wg jej scenariusza możemy obejrzeć właśnie dziś wieczorem o godz. 20.25 w TVP1.
Agnieszka Błotnika to także autorka powieści dla młodzieży „Tajemnica starego strychu”, "Zagadka Mrocznej Krypty" czy osadzonej w Kazimierzu książki „Kiedy zegar wybije dziesiątą”, której druga część „ Czarna operacja” przenosi nas wraz z jej bohaterami do Warszawy.
Obecnie Agnieszka Błotnicka pracuje nad książką dla dorosłego czytelnika, której fabuła przeniesie nas do Lanckorony, Konstancina i Warszawy.
- W największym skrócie to powieść o poszukiwaniu: siebie, ludzi, sensu i tego, czego się boimy, ponieważ wyrywa się trochę ze schematu. To mieszanina rzeczy poważnych z zabawnymi – zdradza Autorka.
Agnieszka Błotnicka odwiedziła Kazimierz w ubiegłym tygodniu, spotkała się również z czytelnikami w Bibliotece Miejskiej w Kazimierzu Dolnym.