Franciszek Kmita osiadł w Kazimierzu ponad 50 lat temu w 1953 r. Był jednym z pierwszych malarzy, którzy wyszli ze sztalugami na Rynek i stąd uwieczniali to „maleńkie Barbizon” – jak o Kazimierzu mawiała Maria Kuncewiczowa. Śmiało można nazwisko Kmity postawić w jednym rzędzie z Kuncewiczową właśnie i Karolem Sicińskim: malarz, pisarka i architekt, którzy pokazali Kazimierz w nowym ujęciu, rozsławili je w świecie. To ostatni z tej wielkiej trójki artystów. Dziś Franciszek Kmita ma 82 lata i nadal maluje w pracowni urządzonej w zrekonstruowanej XVII wiecznej kamienicy zwanej Wysoką. Na jednej z jej ścian wisi ogromne płótno – zima w Kazimierzu, które artysta od lat maluje wspinając się na platformę na Górze Trzech Krzyży, u podnóża której stoi jego dom. Stąd jest najpiękniejszy widok na całe Miasteczko – dużo ładniejszy niż ze szczytu. I dojść stąd łatwiej – po schodkach, prosto z patio. Na sztalugach w pracowni tuż przy oknie, gdzie światła najwięcej, stoją jeszcze inne zaczęte obrazy. Miasteczko i jego mieszkańcy wyłaniają się z bieli płócien, jak zwykle u Kmity w świeżych wesołych barwach. Na Wigilię w tym miejscu właśnie stoi wysoki pachnący lasem świerczek, przystrojony przez męską część rodziny, a przy stole zastawionym potrawami przygotowanymi według tradycyjnych receptur przez żonę artysty, Elżbietę, zasiadają bliscy. Jak zawsze nie brakuje na nim kutii, smażonego karpia i szykowanego od tygodni piernika, bez którego - jak podkreślają zgodnie państwo Kmitowie – nie ma świąt!
Wigilia to najpiękniejsze święto, dla dzieci zwłaszcza, którym Boże Narodzenie kojarzy się z choinką, prezentami i zabawami na śnieżnym puchu. Dziś synowie Franciszka Kmity to dorośli ludzie, ale w domu zawsze pozostaną w pamięci ich wspólne z ojcem zabawy na śniegu zgarnianym niemalże z całej ulicy do budowania śnieżnych zamków, kutrów rybackich i torów saneczkarskich zajmujących całe podwórko! Rzeźby w śniegu Franciszek Kmita uprawiał nie tylko na użytek własnej rodziny. W latach 70 – tych przygotowane pod jego kierunkiem śnieżne budowle i postacie ozdabiały także kazimierski Rynek. Pani Elżbieta pokazuje wycinek z lokalnej prasy. Z pożółkłego zdjęcia datowanego na 17 lutego 1970 r. wyłania się śniegowa Świątynia Sybilli! Na innym zdjęciu na tle – jak podaje dziennik – kamieniczki Sobieskich – stoi kilkumetrowej wielkości popersie króla Kazimierza. W ten sposób zgodnie z wieloletnią tradycją artyści zaznaczali w Kazimierzu swoją obecność także poza tzw. sezonem. Takie to były zimy!
Franciszek Kmita opowiadając o swoich wigiliach nie może nie wspomnieć o świętach na Syberii, gdzie znalazł się w sowieckim łagrze za udział w Powstaniu Warszawskim. Wspomina kolegów, pokazuje ich portrety – szkice ołówkiem, które pieczołowicie przechowuje w sejfie pracowni.
- Warunki były ciężkie – mówi – ale ludzie sobie życzliwi.
Jedną z Wigilii spędził z Chagallem. Jak się później okazało – to jego kolorowe obrazy zdobiły wnętrza cerkwi w Borowiczach zamienionej na łagrowy szpital. Myślał, że to będą ostatnie obrazy, jakie w życiu zobaczył. Nie były. Epidemię czerwonki przeżył i sam później po skończeniu Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie dołączył do grona uznanych artystów malarzy.
Malowania uczył się u ojca. Ale nie poświęcił mu się całkowicie. Został historykiem sztuki, który z powodzeniem prowadzi galerię sztuki współczesnej Dom Michalaków, a także… kazimierską restaurację Grill. W wolnym czasie maluje – głównie pejzaże, uwieczniając na nich nie tylko piękno Kazimierza. Takie otwarcie ponad Kazimierz to raczej nietypowe dla artystów, którym przyszło tu tworzyć. W środowisku ceniony za wielką inteligencję i poczucie humoru. Janusz Michalak – artysta „pośrodku linii” – wnuk wojskowego o uzdolnieniach artystycznych Michała Chylewskiego, syn malarza z kręgu Tadeusza Pruszkowskiego – Antoniego Michalaka, który niejako zapoczątkował artystyczną legendę Kazimierza i ojciec Jana Michalaka, także malarza.
Święta Bożego Narodzenia u państwa Michalaków to czas spędzany z rodziną, choć życie w Miasteczku, do którego wszyscy ze świata przyjeżdżają na odpoczynek, także na święta wzbudza w człowieku od czasu do czasu pragnienia: dlaczego i ja mam nie wyjechać? Stąd zdarzało się Januszowi Michalakowi spędzać święta kilkakrotnie poza Kazimierzem. Szczególnie utkwiły mu jednak w pamięci te paryskie - tuż po ogłoszeniu stanu wojennego w Polsce. W takich chwilach ukazują swoją wagę wartości podstawowe – rodzina, dom i święta w tym domu właśnie. Tegoroczne święta państwo Michalakowie spędzają w Kazimierzu. Choinka stoi jak zwykle w salonie, a przy stole zbiera się cała rodzina – synowie, choć dorośli nie wyobrażają sobie świąt poza domem rodzinnym. I bez karpia w szarym sosie, którego przygotowanie należy do męskiej tradycji w domu państwa Michalaków. Teraz jest to zajęcie Janusza Michalaka, który pamięta, że w domu jego dzieciństwa takiego karpia gotowanego z warzywami i podawanego z szarym sosem – z rodzynkami, z dodatkiem piernika i cytryny przyrządzał na słodko jego ojciec. Tamten dom od kilku dni przed Wigilią pachniał świętami. Był to i zapach ciast pieczonych całą noc w piecu chlebowym. I zapach kutii, do której mak należało kilkakrotnie skręcić przez maszynkę. I zapach choinki, którą ustawiano w pokoju w drewnianej XVIII wiecznej wazie i którą dekorowały dzieci pod czujnym okiem ojca, który kierował tym wydarzeniem artystycznym w domu. Czasami jej główną dekorację stanowiły wstążki łowickie – jedyna pamiątka z domu rodzinnego Antoniego Michalaka, a najczęściej zabawki w wydmuszek, ze słomy i oczywiście maleńkie świeczki przymocowywane do świerkowych gałązek za pomocą metalowych klipsów. To był czas prezentów, które czasami przynosił Święty Mikołaj, a najczęściej znajdowano je już dostarczone pod choinką. To był czas Bożego Narodzenia, które działo się tu i teraz, co ukazywała piękna szopka u franciszkanów, której duże drewniane figury ustawiane były na tle panoramy zaśnieżonego Miasteczka.
Dziś o tamtych chwilach przypomina Januszowi Michalakowi i jego rodzinie szopka betlejemska zbudowana przez ojca, która na czas Bożego Narodzenia wita gości przed domem, gdzie tworzy się już nowa tradycja…
Członek Brytyjskiej i Królewskiej Akademii Akwareli, wykładowca malarstwa, przez krytyków nazywany „królem polskiego krajobrazu”. Artysta od lat związany z Kazimierzem Dolnym. Jerzy Gnatowski. Tegoroczne święta są osiemnastymi w Miasteczku nad Wisłą, które wybrał na swoją przystań po Warszawie, Toruniu, Bydgoszczy.
- Mnie przygniatało duże miasto. Tutaj jest spokój, cisza – tłumaczy Jerzy Gnatowski swoje nieustające zauroczenie Miasteczkiem, które najpiękniejsze jest właśnie jesienią i zimą. – Nam tubylcom zasiedziałym w Kazimierzu nie przeszkadza, że jest tu mało ludzi. Potrafimy wyciągnąć uroki Kazimierza z tej pustki, z tej samotności. Wtedy widać Kazimierz. Czuć, jak ziemia oddycha. Wtedy można się Kazimierzem napawać bezkarnie!
Ale spotkać artystę na Rynku przy sztalugach – graniczy z cudem. Nie tylko z powodu zainteresowań pejzażem. Jest malarzem, który nie lubi malować publicznie, to zbyt dla niego intymne przeżycie. Jaki poeta tworzy wiersz przed publicznością? – pyta Gnatowski. Samotność tak niezbędną w procesie tworzenia daje mu pracownia urządzona w miejscu dość niezwykłym – w samochodzie. Pozwala mu to malować także zimowe krajobrazy.
- Jadę do lasu, gdzie świeżutki śnieg spadł. Taki piętnastocentymetrowy. Każda gałązka obsypana śniegiem. Jest taka nieprawdopodobna odświętność, taka cisza. Krajobraz wygląda jak świeżo krochmalona pościel. Pełne to jest uroku.
Przyroda w okolicy fascynuje artystę swoją pierwotnością. Wciąż można tu znaleźć miejsca, gdzie czas się zatrzymał i – jak okiem sięgnąć nie widać śladu cywilizacji.
- Ten krajobraz jest tak nieraz urokliwy i tyle ma ładunku w sobie – to jest czysta poezja – mówi Jerzy Gnatowski, dla którego natura jest dopełnieniem człowieczeństwa.
Podobnie artysta postrzega święta – jako kolejne powtórzenie odwiecznego schematu – wyraz wielowiekowej tradycji, w której uczestniczymy. Z drugiej strony to atrakcja – oczekiwanie na gwiazdkę, poszukiwanie prezentów pod choinkę. Święta łagodzą obyczaje, studzą temperamenty.
- Ludzie są wtedy lepsi dla drugich, są łagodniejsi – mówi artysta. – Następuje pora skupienia nad sobą, nad ludźmi, nad światem i ta potrzeba uczestniczenia w tradycji.
Jej zewnętrznym wyrazem jest stół nakryty białym obrusem, rytuał łamania się opłatkiem, puste miejsce dla ewentualnego gościa, dwanaście potraw, wśród których nie może zabraknąć barszczu z uszkami, karpia w galarecie czy makiełek – klusek z makiem. Rodzina w komplecie i oczywiście choinka – prawdziwa, do sufitu! – która najwięcej radości niesie wtedy, gdy dzieci są małe. Ich radosny nastrój oczekiwania udziela się wszystkim domownikom. Wesołych Świąt!
Święta, co prawda, dobiegają końca, ale ich nastrój wypełni niewątpliwie jeszcze najbliższy weekend, bo tuż za nimi przecież kolejne dni wolne od pracy – sobota i niedziela. Wesołego świętowania!