Święte Officium interweniuje

Udostępnij ten artykuł

Niedawno na rynku wydawniczym ukazała się kolejna książka z Kazimierzem w tle – "Officjum Secretum. Pies Pański”. - Okrutnie mnie nudzi patrzenie na Kazimierz jako na miasteczko malarzy, poetów, snujących się cadyków… To jest ograne i nudne. Nudne, bo ograne – mówi jej autor Marcin Wroński w wywiadzie dla Kazimierskiego Portalu Internetowego. Zapraszamy do lektury.

Dlaczego wybrał Pan Kazimierz Dolny jako miejsce zdarzeń swojej najnowszej powieści „Officium Secretum. Pies Pański”?

Marcin Wroński –
Przede wszystkim bardzo lubię Kazimierz. Mieszkam w Lublinie od zawsze, od dziecka, więc bywałem w Państwa Miasteczku często. Pamiętam nawet Kazimierz z lat 70., ponieważ zabierała mnie tam moja mama, malarka. Więc jest to dla mnie zaraz po Lublinie miejsce najbliższe na świecie.

To stąd w takim razie w Pana książce taka doskonała znajomość topografii Kazimierza, co podkreślają nasi czytelnicy.

Marcin Wroński –
Jakiś czas temu, pracując nad inną, niedokończoną fabułą, zajrzałem chyba w każdy kazimierski zaułek. Dodatkowo przed pisaniem „Officium Secretum” wybrałem się na kolejne rozpoznanie i wszystko dokładnie jeszcze raz sprawdziłem.

Rozumiem, że w takim razie drogę do klasztoru betanek od strony wzgórza sprawdzał Pan również?

Marcin Wroński –
Próbowałem, ale tego dojścia na górę, o którym wspominam w książce, nie znalazłem. O ile wiem, dziennikarz, który je wynalazł, zatrzymał tę informację w sekrecie. Mnie się wydaje, że musiał wejść na jakąś prywatna posesję.

Czyli zatrzymał się Pan tak jak powieściowy ojciec Gliński w pół drogi…

Marcin Wroński –
Dokładnie tak.

Skąd pomysł na umieszczenie akurat w Kazimierzu – w miejscu, gdzie życie płynie spokojnie i leniwie troszkę, szczególnie poza sezonem – akcji kryminalno-sensacyjnej?

Marcin Wroński –
Są tego dwa powody, a właściwie trzy. Pierwszy, najbardziej osobisty, jest taki, że lubię umieszczać akcję swoich powieści czy opowiadań w takich miastach, miasteczkach, przy takich ulicach, które po prostu znam. Nie wydaje mi się, aby Kazimierz jako miejsce-bohater był czymś gorszym od Nowego Jorku. Wszędzie są ciekawe zakamarki, tylko nie każdy jest na tyle spostrzegawczy, aby je dostrzec. Druga sprawa to tradycja kryminalna. Proszę zauważyć, że mnóstwo opowieści Agaty Christie nie dzieje się wcale w jakimś Londynie czy innym miejscu równie spektakularnym, ale na głuchej prowincji. Znacznie bardziej głuchej niż Kazimierz.

Czyli tam, gdzie się tego by nikt nie spodziewał…

Marcin Wroński –
I tu właśnie dochodzimy do przyczyny trzeciej. Okrutnie mnie nudzi patrzenie na Kazimierz jako na miasteczko malarzy, poetów, snujących się cadyków… To jest ograne i nudne. Nudne, bo ograne.

I w związku z tym sięgnął Pan po taki wątek, który miał poniekąd rację bytu, ponieważ był zanurzony akurat w zdarzeniach autentycznych – dotyczących betanek?

Marcin Wroński –
To oczywiście mnie popchnęło ku Kazimierzowi, bo było to jedno z najbardziej medialnych wydarzeń z Kazimierzem w tle. Już wielokrotnie mówiłem o tym, dlaczego akurat bunt betanek, a później ich eksmisja, były zdarzeniami bez precedensu i w polskim Kościele, i w polskich mediach. Niecodziennie zdarzają się tak ostre konflikty w Kościele, a jeszcze rzadziej są one relacjonowane minuta po minucie przez dziennikarzy. Ale Kazimierz to przecież nie tylko betanki, to wielowiekowa historia i tutaj dotykamy ojca Adriana Gałuszkiewicza – niemalże świętego, postaci, która samotnie stała przez 20 lat na straży kazimierskiego sanktuarium. Tylko w XIX wieku nie było „Gazety Wyborczej” czy TVN24, więc jest dziś bardzo mało znana. Oczywiście, o ojcu Gałuszkiewiczu pisali historycy, ale ludzie odwiedzający Kazimierz na ogół nie mają o nim pojęcia. Tymczasem to postać przykuwająca uwagę.  

Jak to się stało, że postać realna trafiła między postacie fikcyjne w Pana powieści?

Marcin Wroński –
Przede wszystkim przymierzając się do napisania „Officium Secretum”, badałem wszystkie możliwe miejsca akcji, przeglądałem strony internetowe czy książki, które o tych miejscach mówią. Potrzebna mi była jakaś realna historyczna tajemnica związana z Kazimierzem i z franciszkańskim sanktuarium. Więc gdy znalazłem ojca Gałuszkiewicza, gdy znalazłem dokumenty carskie dotyczące likwidacji klasztoru, to był wymarzony pretekst do zaczepienia tajemnicy o Kazimierz i o kościół na Plebaniej Górze. Gdy zacząłem szukać więcej informacji, znalazłem też nowelkę Bolesława Prusa, jedyny utwór literacki z ojcem Gałuszkiewiczem w roli głównej. Przyznam, nie na wiele mi się przydała, jednak daje ona wyobrażenie o tym, jak inspirujący był to człowiek. Rozmawiałem też o ojcu Gałuszkiewiczu z jednym z kazimierskich franciszkanów i to on mi opowiedział, gdzie po konfiskacie klasztoru po powstaniu styczniowym mieszkał ten stary zakonnik. Proszę sobie wyobrazić, na zimnym chórze, na który musiał wchodzić po wąskich schodkach, a był przecież już wtedy sędziwym człowiekiem. Spojrzałem na niego wtedy nie tylko jako na duchownego, zakonnika, strażnika sanktuarium, człowieka, który trudzi się nieprzypadkowo, bo trudzi się dla Boga i wiernych, którzy sanktuarium odwiedzają. Popatrzyłem też na niego jak na samotnego staruszka, który pomimo tych wszystkich jakże szlachetnych intencji musi znosić wiele niewygód, które mają prawo go irytować, denerwować, złościć, który musi przy tym wszystkim sam jakoś o siebie zadbać, żeby żyć: musi coś jeść, musi się w coś ubrać, musi w końcu… nie zwariować. A będąc zupełnie samotnym, zwariować nie jest trudno. Ojciec Gałuszkiewicz nie był wprawdzie całkiem sam– miał Boga, ale mimo wszystko nie miał obok siebie drugiego człowieka, który mógłby go chociażby po tych schodkach sprowadzić, a spaść z nich jest niezmiernie łatwo, nawet nie będąc starszym panem…Wreszcie zainteresował mnie ojciec Gałuszkiewicz jako strażnik tajemnicy, co jest już zupełną fikcją. Ale jeżeli był on strażnikiem sanktuarium – można sobie zadać czysto pisarskie pytanie: dlaczego on tam został, dlaczego mu na tym tak bardzo zależało? Przecież wiele zlikwidowanych po powstaniu styczniowym klasztorów opustoszało zupełnie. Władze carskie niejako ustąpiły ojcu Gałuszkiewiczowi tylko dlatego, że był bardzo stary. Więc zostawiono go na dożycie, mając nadzieję, że potrwa to 3 – 5 lat i będzie spokój. Tymczasem ojciec Gałuszkiewicz żył jeszcze lat 20! To jak taki dowcip przeciw zaborcom, może dowcip Boga? Dość, że zapytałem sam siebie: czegóż on mógłby tam pilnować? No i z tego wziął się istotny fragment akcji mojej powieści.

Tutaj ta akcja posłużyła Panu do gorzkiej oceny społeczeństwa polskiego: potrzebny nam jest strażnik, żeby nas strzegł przed samymi sobą, przed nasza skłonnością do sensacji i obrzucania się błotem, bo tego przecież strzegł ojciec Gałuszkiewicz…

Marcin Wroński –
Tak, strzegł bomby, apteczki przed dziećmi, które mogą się najeść wyglądających jak cukierki tabletek. Stąd też strażnik jest dobrym określeniem, jak sądzę, natomiast diagnoza społeczeństwa jest rzeczywiście niezbyt przyjemna i niezbyt przychylna… Nie wiąże się to jednak z tym, że przestałem lubić Polskę i Polaków. Dlatego, że lubię, mam szczególne prawo do krytykowania.

Ale ta krytyka jest trafna i aktualna. Najgorsze jest to, że ona jest tak bardzo aktualna…

Marcin Wroński –
Mam nadzieję, że jest taka, bo chciałem, żeby taka była. Chciałem napisać książkę o nas, a nie o kimś innym, kogo nie ma…

Biorąc pod uwagę obecne wydarzenia, to książka okazała się bardzo aktualna, mimo że sprawa betanek już wybrzmiała, a sensacyjne wypadki dotyczące Kościoła i państwa przeniosły się poza Kazimierz. Wciąż żywa jest jednak chęć odnalezienia takiej bomby, którą można by wykorzystać przeciw bliźniemu swemu na różnych szczeblach społecznych, tak więc ojciec Gałuszkiewicz potrzebny nam od zaraz!

Marcin Wroński –
Tak, również tak uważam. Oprócz tego, że u mnie strzegł on tajemnicy, to też jest to wielki wzór osobowy – dla duchownego, dla zakonnika, dla każdego księdza.

Oczywiście sprawa betanek to epizod dotyczący walki, również politycznej, przy angażowaniu symboliki religijnej. W związku z tym pod koniec lipca, tuż przed wydaniem „Officium Secretum”, zastanawiałem się, czy nie piszę już o wydarzeniach częściowo nieaktualnych, zapomnianych. A tu nagle początek sierpnia przyniósł wydarzenia na warszawskim Krakowskim Przedmieściu, z powodu których okazało się, że napisałem coś jeszcze bardziej aktualnego, niż sądziłem!

Wydaje mi się, że trochę usprawiedliwia Pan betanki, przenosząc odpowiedzialność na ojca Romanyczkę – pisząc, że ich nieposłuszeństwo wobec Kościoła nie było wynikiem ich woli, tylko narkotyku podawanego siostrom przez ich duchowego przywódcę. To oczywiście fikcja literacka, a nie przeciek?

Marcin Wroński –
Oczywiście, że jest to fikcja, a nie przeciek. Zresztą, cóż mógłbym innego powiedzieć jako agent Officium Secretum, prawda? (śmiech) Natomiast jeśli chodzi o kwestię odpowiedzialności – no cóż, zawsze odpowiedzialny jest przywódca. Zawsze odpowiedzialny jest kreator rzeczywistości, a nie ofiary. Przecież siostry betanki, które były w Kazimierzu, które wzięły udział w tym buncie, były – jestem o tym przekonany – w większości zmanipulowanymi ofiarami, jak w sekcie. Jasne, że każdy człowiek ma wolną wolę, może do sekty nie przystać, natomiast kiedy już w tej sekcie jest, staje się ofiarą i wówczas nie jest w pełni odpowiedzialny za to, co robi.

Wróćmy jeszcze na chwilę do pamiętnika ojca Gałuszkiewicza. Czy rzeczywiście natrafił Pan w swoich poszukiwaniach na ślad autentycznego dokumentu?

Marcin Wroński –
Raczej udało mi się dokonać mistyfikacji na tyle sprytnej, że jeden z historyków, widząc te teksty zaczerpnięte z rzekomego pamiętnika ojca Gałuszkiewicza, zaczął się zastanawiać, skąd je wziąłem, bo rzeczywiście wyglądały tak, że miały prawo być napisane w II połowie XIX w. Te fragmenty pamiętnika, chociaż większość z nich pełni w powieści poboczną rolę mott, dużo mówią o ojcu Gałuszkiewiczu – przynajmniej takim, jakim go sobie wyobrażam –starym człowieku, który służy sanktuarium i jednocześnie ma bardzo zwykłe, bardzo gospodarskie problemy…

Ale ten zabieg kompozycyjny nadaje właśnie autentyczności temu pamiętnikowi, którego nie ma…

Marcin Wroński –
Pewnie także dlatego, że te fragmenty sąsiadują z autentycznymi cytatami ze św. Augustyna. Zresztą wiarygodność, chwilami wręcz zmieszanie perspektywy pisarza i dziennikarza, to jeden z ważniejszych elementów mojej powieści. Powieści będącej, oczywiście, thrillerem, literaturą popularną, jednak oprócz serwowania czytelnikowi rozrywki, zapraszającej do zadania sobie całkiem serio kilku pytań o Polskę, polski Kościół, polską politykę. Dlatego nie ukrywam, zdziwił mnie trochę tekst, który niedawno ukazał się na Kazimierskim Portalu Internetowym. Czytając go dosłownie, można wysnuć opaczne wnioski na temat ojca doktora Marka Glińskiego, głównego bohatera „Officium Secretum”. Faktycznie kiedyś żartem nazwałem go Bondem, ale był to tylko i wyłącznie żart. Natomiast z Rambo to on nie ma naprawdę już nic wspólnego… Jest zakonnikiem-detektywem, tajnym agentem Watykanu, ale przy tym jest duchownym – prawdziwym duchownym, który wierzy w Boga, a w kieszeni oprócz komórki ma nie pistolet, tylko różaniec. Nie jest przystojnym panem dla efektu przebranym w habit… Ale jednocześnie cieszą mnie bardzo różne, czasem wręcz skrajnie różne odczytania tej książki. I cieszy mnie bardzo zainteresowanie kazimierskich czytelników.

Dziękuję za rozmowę.

Marcin Wroński –
Dziękuję.

Data publikacji:

Autor:

Komentarze