Spotkanie ze Steffenem Möllerem
Gościem pierwszego spotkania z cyklu „Spotkania artystyczne z kolacją tle” w restauracji Barbary Sarzyńskiej był najpopularniejszy Niemiec w Polsce – Steffen Möller, który promował swoją książkę „ Polska da się lubić”. Spotkanie prowadziła Dorota Szczuka.
Steffen Möller – Pierwszy raz ktoś mi zadaje to pytanie. (Śmiech) Na Uniwersytecie w Berlinie na tablicy informacyjnej zobaczyłem plakat „Kurs języka polskiego w Krakowie. Dwa tygodnie – 600 marek”. Wtedy nie wiedziałem, że bez wyżywienia. Trudno. Spontanicznie zapisałem się na ten kurs, zresztą jako pierwszy. Pojechałem do Krakowa. Na początku każde słowo było trudne. Najtrudniejsze było „przepraszam”. Gdy w Krakowie w tramwaju kogoś udeptałem, mówiłem: „sorry” – wydawało mi się, że w takim emocjonalnym momencie nie można mówić spokojnie: „prze-pra-szam”.
Na tym kursie zakochałem się w … waszym języku. I ogólnie byłem zachwycony… normalnością Polsce. Wszyscy w Niemczech myślą o Polsce tak, jak Polacy mniej więcej myślą … o Kazachstanie. A tu okazało się, że w sklepach była nawet Nutella! To był rok 93. Inna rzecz – dziwna – w sklepach były kraty! Pierwszy raz zetknąłem się z polską nieufnością. Inny tego przykład: na początku roku zadzwonił do mnie kominiarz. Otwieram. On mówi:
- Dzień dobry, mam kalendarz dla pana.
- Aha.
- 10 zł.
Znam ten zwyczaj z Niemiec. Poszedłem po portfel, akurat był mój kolega, który opiekuje się moją stroną internetową i mówi:
- Zwariowałeś? To jest hochsztapler!
I nie dałem temu kominiarzowi pieniędzy… Powiedziałem:
- Dziękuję, nie znalazłem.
Do dzisiaj żałuję.
Długo mógłbym opowiadać o początkach pobytu w Polsce, bo wiadomo, że to jest najciekawszy okres, kiedy wszystko jest nowe. Po pierwszym kursie wróciłem na cały rok do Berlina – napisałem pracę magisterską z filozofii. Po ostatnim egzaminie znów pojechałem do Polski – do Warszawy, nie znając nikogo. Szybko znalazłem pracę w najstarszym liceum w Warszawie im. Królowej Jadwigi, rok założenia 1874 r. Wchodzę do klasy po raz pierwszy – to był wrzesień – kompletna cisza – okazało się, że dla wszystkich uczniów byłem pierwszym żyjącym Niemcem, który nie jest grany przez polskiego aktora. Chciałem być na luzie, więc mówię:
- Co ja będę czytał z dziennika, dam wam kartki i każdy napisze tam swoje imię i nazwisko.
Dostałem z powrotem 33 kartki – tylu było uczniów – i porównuję je z wpisami do dziennika. Od razu rzuciło mi się w oczy, że pojawiły się osoby, których w dzienniku nie było. Mianowicie – była Ola Kowalska – a tu miałem tylko Aleksandrę Kowalską.
- Aha – mówię – a gdzie jest ta Aleksandra dzisiaj?
Uczniowie na siebie spojrzeli:
- Chora.
- A Ola? - No, jest początek roku szkolnego – pomyślałem – widocznie pani zapomniała i dopisałem do dziennika: Ola Kowalska. Następna była Małgorzata… – też chora. Na kartce była jeszcze Gosia – dopisałem: Gosia. Itd. Na pierwszej przerwie wpada wychowawczyni tej klasy do pokoju nauczycielskiego i krzyczy:
- Kto ma korektor?!
Nie wiedziałem, że każde imię po polsku ma dziesięć milionów wariantów! A ja nagle nie jestem już Steffen Möller – tylko Stefek (Burczymucha…) albo Stefuś, Stefcio, Stefenek – to jest piękne! Dlatego paszport mówi mało o Polaku, a dużo o Niemcu.
Dorota Szczuka – Skąd pomysł napisania książki „Polska da się lubić”?
Steffen Möller – Bardzo szybko, jak przyjechałem do Polski, zauważyłem, że interesuje mnie w tym kraju przede wszystkim mentalność. Polacy są w gruncie rzeczy do Niemców bardzo podobni. Mój brat, który mieszka od trzech lat w Paryżu, uważa na przykład, że Francuzi tylko na pozór są nam – Niemcom – bliscy. Francuskie poczucie humoru jest tak dziwaczne, że nie wiem, czy mógłbym występować we Francji jako kabareciarz… A w Polsce jest tak naprawdę mnóstwo podobnych rzeczy. A mnie interesują właśnie takie małe drobiazgi. I od początku prowadzę notesik, który… gdzieś tu leży…
- Jeszcze leży…– głos z sali. Śmiech.
- Wiecie – jestem tu 12 lat i ani razu niczego mi nie skradziono! Ani razu! A co robi Polak w tym momencie?
- Odpukać!
- No właśnie!
- O, jest! – notesik podano bohaterowi spotkania. – To jest mój już dziesiąty czy piętnasty notesik, w którym zapisuję nowe słowa – mówi Möller. – O! – też jest pięknym słowem. Nie ma tego po niemiecku. Polacy cały czas mówią: „O!”. Np. kelnerka przechodzi: O! Nauczyciel rano w szkole: Kogo my tu dzisiaj zapytamy? O!
- To jest lepsze niż niemieckie: Bingo!
Dorota Szczuka – W Twojej książce przeczytałam, że będąc w Niemczech łapiesz się na tym, że reagujesz jak Polak. A kiedy jesteś w Polsce – wychodzi z Ciebie Twoja prawdziwa niemiecka natura. Czy nie masz poczucia takiej mentalnej schizofrenii?
Steffen Möller – Ładnie to ujęłaś. Tak, miałem czasami, szczególnie na początku. Tu czułem się totalnie Niemcem i Polska była dla mnie jak jeden wielki skansen! Chodziłem, robiłem notatki, czułem się jak obserwator, jakbym płacił za wstęp! Wtedy jednak robiłem najciekawsze obserwacje o Polakach, dzisiaj już – niestety – wielu rzeczy nie widzę… Jak jestem w Niemczech, gdy rozmawiam przez telefon, już nie przedstawiam się tak jak Niemiec: Steffen Möller, tylko mówię: Halo! Kiedyś mój kolega Niemiec zgubił mój numer telefonu, zadzwonił do informacji międzynarodowej w Monachium i mówi:
- Szukam telefonu Steffena Möllera w Warszawie.
Telefonistka go wyśmiała:
- Pan chyba nie wie, że w Polsce książki telefoniczne są do niczego.
Tam figuruje nazwisko właściciela telefonu, który często już nie żyje od 10 lat, bo aktualizacja nie jest obowiązkowa. Podobno to się ma poprawić już za chwilę …
- A może pan zna nazwisko tego właściciela mieszkania, gdzie mieszka pański kolega? – dopytuje telefonistka. Kolega zastanawia się chwilę i mówi:
- Tak, wiem, on mieszka u państwa Słuchamów, bo się przedstawia zawsze nazwiskiem właściciela mieszkania: „Słucham!”
Dorota Szczuka – W swojej książce piszesz o cechach Polaków, zacznę od negatywnych…
Steffen Möller – Jak to Polka… Bo to jest kolejna polska cecha. Dużo jest krytykantów w tym kraju.
Dorota Szczuka – Więc zacznę od pozytywnych. Charakteryzuje nas wg Ciebie lekkość, przekora, ułańska fantazja, tolerancja i życzliwość. Czy to prawda?
Steffen Möller – Na końcu mojej książki jest jedna cecha, która może nie jest taka spektakularna, ale dla mnie jest chyba najważniejszą polską cechą – najbardziej przyjemną cechą, która mnie cały czas tu trzyma – nazwałem ją życzliwość, choć mogłem ją nazwać: ciepło albo serdeczność. Polak na co dzień na ulicy może nie jest taki serdeczny. Jest zamknięty, na ulicy często nieprzyjemny, nieufny i jeszcze… w PKP zamyka się! Ostatnio do mojego przedziału wsiada taki starszy pan – i to mnie zabiło – spod marynarki wyciąga taką sztangę – i blokuje drzwi do przedziału. Pytam:
- Co pan robi?
A on na to:
- I teraz mamy spokój!
On dlatego tak zrobił, bo mnie znał z telewizji. Gdyby mnie nie znał… poczekałby, aż wyjdę!
I to jest też charakterystyczne – wobec obcych jesteście nieufni, ale jak tylko znacie się pięć minut – od razu inny człowiek! Ta życzliwość jest pod powłoką, wystarczy trochę podrapać… W Polsce trzeba zawsze zrobić pierwszy krok. Siedzi ze mną w przedziale pani, czyta „Twój Styl” i wystarczy powiedzieć: „Dzień dobry, może otworzyć okno? I już się zaczyna rozmowa. Ale ona by nie zaczęła… Z czego to wynika? To też jest grzeczność. Nie ma tu takiego zwyczaju, że spontanicznie mówicie do kogoś. W Niemczech jest inaczej. Kiedyś na dworcu – w Mannheim to było – chciałem kupić bilet. Jest tam specjalny automat na kartę kredytową, ale nie wiedziałem, jak się z niego korzysta. Obok stał młody chłopak i jak zauważył, że ja mam kłopoty, z własnej inicjatywy mi pomógł. Wtedy pomyślałem jak Polak:
- Kurczę, on chcę moją kasę!
Ale on naprawdę chciał tylko pomóc! Takich impulsów w Polsce jest jeszcze wciąż za mało. Natomiast Niemcy mają inny problem – oni na ulicy są bardziej w swoim żywiole niż w domu. Gościnność jest u nas bardzo słabo rozwinięta. Na przykład mieszkałem w Berlinie na stancji u pewnego protestanckiego pastora, który odwiedził swoją ukochaną córkę w Kolonii – Karoline miała na imię – już pół roku wcześniej opowiadał nam – tam paru studentów mieszkało – że on za pół roku jedzie do Karoline do Köln. I pojechał. Jak zwykle miał po drodze 3 stłuczki – bo kiepsko jeździł. Miał tam zostać tydzień. Wrócił po trzech dniach. Rozbity kompletnie. Samochód jeszcze bardziej. Pytaliśmy go:
- Co się stało, przecież pan miał zostać u Karoline przez cały tydzień?
– Nie, nie mogłem.
– A dlaczego?
– No bo wyraźnie jej przeszkadzałem.
– Dlaczego?
– Jakoś mnie nie lubiła.
– Bo co?
– Raz mi powiedziała, że biorę tak długie prysznice, że za następny mam jej zapłacić markę!
Niedawno byłem w Paryżu u mojego brata, który ma bardzo miłą żonę – Niemkę z Kolonii. W poniedziałek rano miałem samolot i kiedy znosiłem walizkę na dół, słyszę, jak moja bratowa woła do mnie z kuchni:
- Steffen, mógłbyś jeszcze zdjąć pościel z łóżka?
Zatkało mnie. Myślę, że Polak zastrzeliłby się w tym momencie. Moja bratowa jest naprawdę miła i serdeczna, ale uważa, że to gość ma obowiązki wobec gospodarzy.
Dorota Szczuka – Piszesz w swojej książce, że jedną z naszych negatywnych cech, która leży w polskiej naturze, jest obrażalstwo. Cytuję: „Kiedy przyjechałem do Polski, byłem oczywiście przyzwyczajony do niemieckiego sposobu rozwiązywania konfliktów. Często i głośno krytykowałem obcych. Po każdej kłótni starałem się doprowadzić do otwartej rozmowy, żeby wyeliminować sporny temat czasami nie potrafiłem się położyć spać, mając świadomość, że ktoś jest na mnie obrażony. Dzwoniłem więc nawet o północy, żeby kogoś przeprosić albo domagać się wyjaśnień. […] Tutaj w Polsce unika się otwartej krytyki. Jeżeli wybucha jawny konflikt, to rzadko kiedy dochodzi do natychmiastowych rozmów i żadna ze stron nawet nie przyzna się, że jakiś konflikt w ogóle istnieje. Chyba tylko w polskich serialach panuje zasada, że rozmowa jest lepsza niż milczenie. Konflikty eliminuje się tutaj przez milczenie, zapomnienie. Nic więc dziwnego, że pamiętliwość kwitnie tutaj w najlepsze. Zwłaszcza mężczyźni zachowują twarz pokerzysty, bo ujawnianie emocji uchodzi tutaj za mazgajstwo. Obcokrajowiec może mieć problemy z rozpoznaniem, czy jego polski rozmówca jest obrażony. Można podejść i zapytać:
- Wszystko w porządku?
- Tak, tak, dziękuję.
A potem kolega chodzi jak tykająca bomba, przestaje dzwonić, zrywa kontakt.”
- Zdarzały Ci się takie historie?
Steffen Möller – Tak, przede wszystkim, kiedy uczyłem jeszcze na wydziale lingwistyki stosowanej w Warszawie, na początku nie wiedziałem, jak bardzo wrażliwi są moi studenci, a przede wszystkim – studentki. Pewnego dnia jedna dziewczyna powiedziała mi, że jej koleżanka powiedziała, że już mnie nie lubi, bo półtora roku temu powiedziałem, że te nowe okulary chyba nie do końca jej pasują…
Więc już tylko mówię wszędzie komplementy, czego nauczyłem się w Polsce. Ale z tym też są zabawne sytuacje – bo trzeba pamiętać, że bardzo ważną cechą w Polsce jest skromność.
Mówię np. w urzędzie skarbowym:
- Ale ma pani piękne białe buty.
Pani się cieszy, ale przecież nie wolno tego okazać. W Stanach czy w Niemczech usłyszałbym w odpowiedzi:
- A dziękuję, bardzo drogie.
A tu w Polsce?
- A dziękuję, ale już są brudne!
Albo mówię:
- Ale ma pani piękny szalik.
- A dziękuję, sama zrobiłam z prutej szmaty!
Inna ważna polska zasada: nie wolno się wychylać. Znam bardzo bogatego człowieka w Warszawie, który poradził mi:
- Steffen, nawet jeśli zarabiasz sto milionów na giełdzie, nie kupuj sobie BMW. Po co? Kup Mazdę. A jeśli masz fajny dom, obsadź go wysokim żywopłotem!
Czuję się w Polsce jak w rodzinie. Myślę, że czuję się lepiej w Polsce niż większość z Was. Każdy mnie kojarzy, rozpoznaje – najpóźniej jak zaczynam mówić. Sytuacja w taksówce:
- Proszę na dworzec.
- Ach, pan Kevin!
Dla mnie ta powłoka nieufności i nieuprzejmości już nie istnieje. Kiedyś w pociągu przyszedł do mnie starszy pan i mówi:
- Bardzo pana lubię.
- Bardzo mi miło, ale za co?
- Wie pan co? Moja stara bardzo pana kocha i jak pan się pojawia w telewizji, to mówi do mnie:
- Stary teraz możesz iść do pubu!
I jeszcze jedna reakcja, najbardziej ostra, z jaką się tu spotkałem, ale mimo to miła, taka przekorna. Jechałem z moim menadżerem do Wrocławia, wysiadam z pociągu, podchodzi do mnie młody chłopak, 17 lat mniej więcej, ze swoja matką i prosi o zdjęcie. Pozuję. Matka robi zdjęcie. Potem pytam:
- Może pani też chce mieć zdjęcie?
- Nie, dziękuję – mówi ostro. Odchodzi, ale po chwili wraca i mówi – miał to być chyba komplement:
- Panie Stefanie, w serialu jest pan gorszym dupkiem niż w rzeczywistości!
Mój menadżer powiedział:
- Żebym nie był świadkiem tego, bym ci nie uwierzył!
Dorota Szczuka – W serialu grasz rzeczywiście fajtłapę
Steffen Möller – Ale to dobrze, bo uważam, że przez to ludzie zaczynają lepiej myśleć o Niemcach. Okazuje się, że Niemiec też może być taki słaby, głupi, frajer, naiwny.
Dorota Szczuka – Ale Ciebie to nie drażni?
Steffen Möller – … Troszkę.
Dorota Szczuka – Steffen świetnie mówi po polsku i doszedł do takiej wprawy, że jest laureatem jednego z konkursów ortograficznych.
Steffen Möller – Tak, jestem laureatem ogólnopolskiego dyktanda. Niestety, w kategorii dla obcokrajowców tylko. Warto też dodać, że w tej kategorii było tylko dwóch uczestników – ja i Kelvin Aiston. On miał ponad 280 błędów, a ja tylko… 250! Tam liczy się każda literka, a u nas brakowało całych słów! Ale dziś znam na pamięć tekst jednego z polskich dyktand:
- Ze sczerniałych łanów pszenżyta – zaczyna recytować Steffen – hycając, wychynął zając szarak. Nieopodal rozległ się krzyk kszyka. Z chaszczy wynurzył się nurzyk. W okamgnieniu przyleciała upierzona popielato białorzytka. Nad ośrodkiem sportowym Fundacji na rzecz Walki z Dopingiem w Rucianem-Nidzie rozjarzyło się słońce.
- Szczebrzeszyn to już dla mnie błahostka! – I tu Steffen recytuje w całości wiersz o słynnym polskim chrząszczu, a potem cztery wersje „Lokomotywy” Tuwima – po polsku, po polsku wspak, po niemiecku i po śląsku w przekładzie… włoskiego doktoranta!
Spotkanie kończy kolacja ze Steffenem Möllerem przygotowana w mieszczącej się w zabytkowych podziemiach winiarni. Gościem następnego spotkania w Domu Restauracyjnym Barbary Sarzyńskiej będzie – już w lutym – Michał Bajor.