Spacerkiem po okolicy: historia z klątwą w tle

Udostępnij ten artykuł

Czas pandemii służy rodzinnym spacerom po okolicy. Można zobaczyć, gdzie jeszcze króluje dzika przyroda, jak zawłaszcza niedawno opanowane przez człowieka miejsca. Można sprawdzić, dokąd jeszcze prowadzą polne drogi, a jest ich na szczęście wciąż niemało. Dziś spacer w okolicach Skowieszynka. I to okolicach szeroko pojętych.

Zawsze przed każdą wyprawą przygotowuję mapę. Rozmawiam z ludźmi, pytam o drogę. I zawsze daję się uwieść drodze. Zwieść – uwieść – dla mnie to bez różnicy, skoro wędrowaniu zawsze towarzyszą oczarowania…
W planach mam kolejny wąwóz na Skowieszynku: Na Ścibiora.
Wąwóz po dwudniowym deszczu nie zachęca do spaceru, chociaż z polnej drogi prowadzi do wnętrza obiecująco szeroka ścieżka. Wkrótce jednak drogę zagradzają wiatrołomy nad wodomczą, która – jak to zwykle z wodomczami bywa – pojawia się na szlaku zupełnie nieoczekiwanie. Zbocza nad strugą rozmiękły po deszczu. W miękkie błocko zmełły je racice zwierząt korzystających z wodopoju. Wiatrołomom przyszło więc pełnić rolę mostów, ale trzeba mieć naprawdę duże zaufanie do świata, żeby z nich korzystać. Nawet zielona łąka – wesoła od kaczeńców i słońca – okazuje się zdradliwa na tyle, że błocko wkrótce kląska już nie tylko wokół moich butów, ale także i wewnątrz. Dlatego też wędrówkę wąwozem skracamy do niezbędnego minimum i korzystając z pierwszej szerszej odnogi – o której miejscowi mówią: Stefanowe – skręcamy w prawo i wychodzimy na pola, a wkrótce – skręcając w lewo – do szerokiej ubitej polnej drogi przy figurze, jak mówi się tu na krzyż przydrożny czy kapliczkę.
Droga prowadzi nas wprost do miejscowości Rzeczyca, dając przy okazji możliwość zajrzenia do winnicy o tej samej nazwie produkującej regionalne wina opatrzone Certyfikatem Produktu Regionalnego, zdobywające nagrody na krajowych i międzynarodowych targach winiarskich.
Na styku drogi polnej i asfaltowej stoi okazała – z różowego siwaka – kapliczka „Na cześć Panu Bogu” zbudowana przez Michała i Mariannę Saranów, jak mówią miejscowi, w 1928 r. Daty na cokole wprawdzie nie ma, ale jeżeli ta wieść jest prawdziwa, to kapliczka zapewne jest jedną z wielu, jakie wystawiono z okazji dziesięciolecia odzyskania niepodległości przez Polskę.
- Wszyscy na wsi wiemy, w jakiej intencji postawiono tę kapliczkę - dementuje te przypuszczenia Edyta Łysiak mieszkanka Rzeczycy. - Rodzicom urodziła się długo oczekiwana córka i stąd kapliczka. Potomkowie mieszkają całkiem blisko, tylko już pod innym nazwiskiem.
Tu właśnie skręcamy w lewo i asfaltową szosą dochodzimy do Góry Trzech Krzyży w Witoszynie, mijając po drodze żeremia bobrów na Potoku Witoszyńskim. Po drodze, gdzie Rzeczyca graniczy z Witoszynem, w miejscu zwanym Granice, nad stawami przy nieistniejącym dziś młynie wodnym stała niegdyś kapliczka. Legenda głosi, że wieczorami słychać tu było płacz dziecka – raz chłopca, kiedy indziej dziewczynki. Co odważniejsi przechodnie pytali się, jak pomóc biednej dziecinie. Wystarczyło tylko nadać jej imię, dokonując w ten sposób symbolicznego aktu chrztu, którego to nieślubne dziecko nie zaznało. Jaki był jego los, nietrudno się domyślić… Miejscowi mówią, że dawniej w ten sposób przestrzegano młodych przed konsekwencjami miłosnych zapędów…
- Wspominając o tych porzuconych dzieciach warto było dowiedzieć się, że legenda mówi, że były topione w stawach, acz mój tatuś historyk śmiał się z tych babskich bajań - dodaje Edyta Łysiak. - Właśnie w tychże Granicach był młyn państwa Krasowiczów (i były tu liczne stawy), a droga przez wieś była zupełnie inna.
Dochodzimy do Witoszyna, nad którym góruje Witoszyńska Golgota. To dzisiaj miejsce wieczornych ognisk i spotkań miejscowej młodzieży.
- Krzyże to taki „miejscowy wymysł nocny” – twierdzą wtajemniczeni. Nie słychać, by góra kiedykolwiek była miejscem kultu religijnego. Stoją tu wprawdzie trzy krzyże górujące nad okolicą, ale ławeczka pod nimi nie tyle zachęca do modlitwy, ile pozwala rozkoszować się pięknym widokiem na szerokie rozlewiska powstającego poniżej aquaparku. 
Nie lubię wracać tą samą drogą. I chociaż dzień wyraźnie chyli się ku wieczorowi wybieram polny dukt za krzyżami, mając nadzieję, że doprowadzi mnie do punktu wyjścia. Mapa to ewidentnie potwierdza. W końcu wszystkie drogi prowadzą do Rzymu… Wkrótce jednak okazuje się, że do Skowieszynka jednak nie wszystkie, a przynajmniej nie te, które wybieram, bo zamieniając drogę na wąwóz znajduję się nieoczekiwanie w Celejowie przy krzyżu powstańców styczniowych, którzy w liczbie 40 zostali tu straceni wskazani przez  dziedzica Ludwika Klemensowskiego, o czym barwnie opowiada historyk Marcin Pisula. Jak wieśćgminna niesie, Ludwik jak i jego ojciec Józef słynęli z gwałtownego charakteru. W artykule z 2018 r. "Zamach na Klemensowskich w Celejowie. Mroczne dziedzictwo" w Kurierze Lubelskim Mariusz Gadomski pisze, że  Ludwik rządził się w swoich dobrach niczym średniowieczny satrapa. W ataku gniewu miał zastrzelić ogrodnika, który przyszedł do niego z pretensją, że zniewolił mu córkę. Innym razem zamordował bonę z Warszawy, a jej ciało kazał spalić w piecu. Nikt nie śmiał donieść policji na pana. Miejscowi mówią, że nad rodem zawisła klątwa. Jej wyrazem miał być zamach na Józefa Klemensowskiego w 1932 r. zaaranżowany przez jego syna, dziedzica Bochotnicy. Klemensowski przeżył zamach, ale zmarł opuszczony przez bliskich, narażony na los Popiela…
Nad Celejowem coraz wyraźniej jaśnieje tarcza księżyca. Czas wracać. I to najwyższy. Idziemy polną drogą wzdłuż Bystrej oznakowaną Zielonym Szlakiem Niepodległościowym aż do samego Wierzchoniowa. Tu w lewo kawałek ulicą i przed kaplicą skręcamy znów w lewo w głębocznicę Na Antośkę, która wyprowadza nas na pola Więgierca i dalej na Skowieszynek.
A miało być takie przyjemne popołudnie… I było. Jak każda przygoda – pełne emocji.

ZOBACZ NA MAPIE

Data publikacji:

Autor:

Komentarze