Jakiś wewnętrzny przymus pcha mnie w kazimierskie wąwozy to tu, to tam,
karmiąc złudną satysfakcją odkrywania tego, co tutaj powszechnie znane i
nazwane. Ale jak przemierzone przez moje nogi i obejrzane przez moje
oczy – to i moje. Może to właśnie na tym polega wrastanie w Kazimierz?
Kolejną trasę wyznacza mi czas. Jak się pospieszę, wystarczy mi godzina. To w drogę!
Stojąc pod studnią i mając farę za plecami ruszam przed siebie w kierunku lewego wyjścia z rynku obok Centrum Informacji Turystycznej. Przez skwerek dochodzę do ulicy Nadrzecznej, przechodzę na jej drugą stronę i skręcam w lewo. Przed budynkiem Policji skręcam w wąwóz Małachowskiego w prawo.
Szeroka wyłożona kocimi łbami droga pnie się w górę. Mimo że prowadzi tędy dojazd do Bohemy, Domu Dziennikarza, Kuncewiczówki i prywatnych posesji, jest tu zwykle raczej pusto. Po chwili wchodzę w zapowiadany wąwóz. Nad głową coraz szczelniej zamykają się drzewa.
Mijam wjazd do Domu Dziennikarza i kieruję się w prawy wąski wylot wąwozu. Zanim wyjdę na wierzchowinę, zaglądam do Kuncewiczówki. Wejście na posesję jest teraz – jak dawniej – od strony cisowej alei. W Willi pod Wiewiórką wciąż trwa remont. Nie przeszkadzam pracownikom, wracam do wąwozu i skręcając w lewo, kieruję się ku wyjściu na pola. Po drodze mijam połacie ziemi porośnięte ciemnozielonym bluszczem pospolitym. Płoży się nisko, kontrastując z brązem poszycia.
Za chwilę zapalę światło na płycie Juliusza hrabiego Małachowskiego, który tu właśnie oddał życie za ojczyznę w trakcie jednej z bitew powstania listopadowego.
Na wierzchowinie wita mnie żółty trójkąt znaku drogowego: koniec drogi utwardzonej. Informację przyjmuję do wiadomości i tym pewniej stawiam pierwszy krok na białych ruchomych kamyczkach.
Pola! Wydawać by się mogło, że po wyjściu z cieśni głębocznicy otworzy się przede mną przestrzeń… I otwiera się. Mocno jednak ograniczona ścianą drzew porastających dookolne wąwozy. Ale to przestrzeń… z krową, a nawet dwiema! Rzecz niespotykana teraz w okolicy! Zwierzęta, przeżuwając grudniową trawę, patrzą się na mnie, ustalając fakty, i wracają do swojego zajęcia. A ja? Idę dalej.
Droga zanurza się w głąb lasu, by za chwilę piąć się znów w górę. Ja jednak – w miejscu największego jej zagłębienia – skręcam w lewo w wejście do wąwozu. To Głęboki Dół, który doprowadzi mnie do Czerniaw – ulicy, która sama wiedzie szeroką głębocznicą wśród kazimierskich wzgórz.
W Głębokim Dole nie ma drogi. To prawdziwy lessowy wąwóz z szumiącym pod nogami brązem liści, ciszą powalonych drzew, zielenią mchu, który
miękko otula kamień i drzewo, chroniąc przed zgiełkiem telefonów– jak pisze w swoim wierszu „Mech” Ewa Pilipczuk –
rozszywa harmonię brzasków i zmierzchów
zieloną koronką
opiekun boskiej ciszy
w niej - oprócz czasu -
nikt nam nie skradnie
kolejnego dnia
Dla tej ciszy warto zanurzyć się w Głęboki Dół, by znaleźć krótką chwilę ze sobą dla siebie. Rzecz coraz trudniej dostępna w dzisiejszym świecie. Jak napotkana krowa. Ale tym bardziej cenna.
Dochodzę do ulicy. Przez betonową kładkę wchodzę na chodnik i skręcam w lewo. Tędy już dojdę do centrum. Po drodze mijam piękne kazimierskie wille: tuż u wylotu Głębokiego Dołu po prawo – Basię, a dalej – już po lewo, po drodze do centrum – Ostoję, Warszawiankę, a także kazimierską Ścianę Płaczu, jeden z niewielu śladów upamiętniających w Miasteczku wielowiekową obecność Żydów. Kiedy dochodzę do ośrodka wypoczynkowego Arkadia, skręcam w lewo i ulicą Nadrzeczną wracam na rynek.
Zmieściłam się w czasie. Nieco tylko zdyszana. Ale pelna mocy z tutejszej ziemi…