– Byłem w szkole średniej, gdy do niego poszedłem. Nie każdy mógł u niego studiować. Przyjmował najpierw na dwutygodniowy okres próbny. Uczył mnie przez trzy lata. Cztery godziny dziennie pięć dni w tygodniu spędzałem w jego pracowni. Nauczył mnie wszystkiego. Ucieranie farb, gruntowanie, rysunek, malarstwo, faktura. Był świetnym wychowawcą. Opieprzał tak, że wolałbym w twarz dostać, niż słuchać jego uwag.
Jednym z aspektów, na które Dobrowolski zwracał szczególną uwagę uczniów było ćwiczenie pamięci wzrokowej. Stosował różne ćwiczenia mające ją poprawić, m.in. obserwowanie tematu, odwracanie się do niego plecami i malowanie tego, co udało się zapamiętać.
– Miałem wrażenie, że kiepsko mi to wychodzi. Ale gdzieś tak po pół roku od śmierci „dziadka” wyszedłem sam w plener. Ależ miałem szczęście. Zobaczyłem piękne niebo, majestatyczne skłębione cumulusy. Nie miałem żadnego aparatu, więc patrzyłem tak długo, aż zapamiętałem szczegóły, wtedy poszedłem do domu i namalowałem to, co zostało w pamięci. Trzy dni nad tym siedziałem. Dobra pamięć wzrokowa została mi do dzisiaj.
Uczył się tam malowania wszystkimi technikami: od olejów po akwarele. Pod okiem swojego mistrza tworzył również grafiki. Po skończeniu szkoły młody adept potrzebował zweryfikowania świeżo nabytych umiejętności i w 1975 roku wyjechał do Kazimierza Dolnego. Skuszony magią miasteczka został tu na dłużej i z czasem stał się jego legendą. I zyskał przezwisko – „Diabeł” lub „Diabeł z Radomia” (bo jeden „Diabeł” w Kazimierzu już był) – pod którym znany jest do dzisiaj. Skąd taki przydomek? Zdawałoby się z uwagi na nieco demoniczną aparycję, ale jak się okazuje nie do końca. Artysta przytacza historię, jak to któregoś razu na rynku pod SARP-em wraz z innymi malarzami wystawiał swoje obrazy. Do Kazimierza przyjechał sikh z kilkoma żonami. Tak spodobały im się dzieła Wojczakowskiego, że egzotyczny przybysz kupił niemal wszystkie i to za grube pieniądze. Płacił w dolarach. Dwa tygodnie później do miasteczka przybyli Belgowie.
– Przyszli do restauracji, w której siedzieliśmy z przyjaciółmi. Mój kolega Przemek Bytoński miał talent do języków. Momentalnie się z nimi dogadał. Przysiedli się do nas. Tak się spili, że na drugi dzień, mieli potwornego kaca. Sprzedałem im obrazy, które mi pozostały. Krzyr, czyli Krzysztof Raczyński, inny kolega, cały czas komentował: „ty, diabli wnuczku, człowiek tutaj siedzi, ledwo wiąże koniec z końcem, bo nic nie może sprzedać, a ty przez dwa tygodnie zarobiłeś kupę szmalu”. Stąd to przezwisko. – Śmieje się i dopija herbatę.
– Akurat mieliśmy trzy flaszki. Powiedziałem kolegom, żeby poczekali, a ja kupię ogórki do zagryzki. Przyniosłem taką wielką puchę. Otworzyliśmy i patrzymy, a tu genialny gulasz. Początkowo zdębieliśmy, ale po chwili wpadliśmy na pomysł, aby zaopatrzyć się w więcej „ogórków”. Wróciliśmy do sklepu i kupiliśmy 20 puszek. Przez miesiąc byliśmy porządnie nażarci.
Ale życie artystycznej bohemy nie zawsze było różowe. Przede wszystkim jest to ciężka praca, bez wytchnienia, często frustrująca brakiem sprzedaży. Kazimierz jest miasteczkiem sezonowym, latem gwarnym i tłumnym, zimy są tu senne.
Którejś jesieni wybrał się do Krakowa – chciał tam malować i sprzedawać obrazy. Szczęście mu nie dopisało. Wigilię spędzał na ulicy.
– Siedziałem na krawężniku. Miałem dwie kromki chleba, zrobiłem sobie skręta z gazety i pięciu niedopałków. Na śmietniku znalazłem gałązki, które przyozdobiłem w „bombki” z pudełka. Nie miałem za co wrócić do rodziny do Radomia.
Lata 80. i 90. to była sinusoida. Wojczakowskiemu wiodło się raz lepiej, raz gorzej. Niekiedy było tak, że przez 2-3 dni nie miał co jeść.
Kilkanaście lat temu Wojczakowski przeniósł się do Nałęczowa, aby mieć większy spokój. Jednak nadal przyjeżdża do Kazimierza. Jest perfekcjonistą i chce, żeby takie były jego dzieła. Dlatego też przydomowy skład zamienił w pracownię i warsztat. Sprowadził tam maszyny do wykonywania opraw obrazów, bo ma bardzo duże wymagania co do ich wyglądu. Kupuje wysokiej jakości listwy, papiery i inne materiały. Sam je przycina i montuje z największą pieczołowitością.
– Warsztat założyłem w czasie, gdy było bardzo trudno dostać piękne oprawy. Owszem, były firmy, które tworzyły wspaniałe ramy, ale długo trzeba było czekać na zrealizowanie zamówienia, a po drugie nie było mnie stać – wyjaśnia malarz.
Sprzedawane przez niego obrazy charakteryzują się najwyższą jakością, w każdym detalu. I mimo niemal 65 lat i problemów ze zdrowiem, nadal maluje, bo to jego pasja i sposób na życie.
– Do każdego obrazu podchodzę indywidualnie. To nie jest mebel. Pracuję tak długo, dopóki nie uznam, że mi się podoba. Czasami jest to parę dni, a czasami kilka miesięcy.
P.S. Niestety, Waldemar Wojczakowski, kilka miesięcy po naszej ostatniej rozmowie, zmarł pod koniec stycznia 2020 roku. Był wielkim artystą i wspaniałym przyjacielem.