Niezapomniany „Lufka”
Płótno i kartka papieru. Malarze i pisarze. Rękodzielnicy. Figury, pejzaże, abstrakcje na płótnie. Maczek liter na papierze. Pradawne zawody. Tylko prostytutka i donosiciel jeszcze starsze. Malarze i pisarze często nawzajem zwierzają się z trudów roboty. Opór płótna i opór papieru. Żmudne dochodzenie do ostatecznego kształtu. Pędzlem i piórem. Literatura jest bliska niektórym malarzom. Fascynujące rozmowy z Janem Lebensteinem. Wojtek Kosowski także dużo czytał. Tak się poznaliśmy. Pamiętam: „Pod wulkanem” Lowry’ego podlegało gorącej wymianie naszych wrażeń. Dużo czytał i gawędził; długie i krótkie monologi, dowcipne, gęste od szczegółów, z efektowną pointą. Pod spodem gorzkie i ponure. Swoista literatura mówiona. Bardzo ciekawy życia i ludzi. Perypatetyk. Nieduży, barczysty, nieco kawaleryjskie nogi; idąc kołysał się, mocno osadzony na ziemi. Twarz pobrużdżona, niebieskie, bystre oczy. Wtedy zbieraliśmy się w Hotelu Europejskim i biesiady, których Wojtek był starostą stołu, tamadą, jak mówią Gruzini, sprawiały tyle uroku. Zbierali się malarze, pisarze, prywaciarze, donosiciele, aferzyści, profesorowie. Wojtek czarował dowcipem, smakowitymi historyjkami. Roztaczał nastrój niefrasobliwej wolności, choć wokół panowała odpychająca szarzyzna PRL-u. Poglądy na rzeczywistość miał zdecydowanie jednoznaczne, naturę anarchiczną i zbudował sobie mały, własny świat, odporny na ciśnienie z zewnątrz. Malował, biesiadował, gawędził i dowcipkował. Któregoś dnia nagle zniknął ze szlaku warszawskich ulic, żeby rozpocząć życie perypatetyka w Kazimierzu nad Wisłą. Na rynku miasteczka stał się charakterystyczną, popularną postacią. Miał pracownię w przylepionej do starego domu przybudówce. Malowanie i wysiadywanie w knajpach wokół rynku. Taki był jego rytm. Nazywaliśmy go „Lufką”, gdyż nie rozstawał się z własnym, osobistym kieliszkiem. Mimo upływu lat oczy jego ciągle błyszczały figlarną, nieco znużoną żywotnością i trzymał dziarski fason. Tak trzymał do końca. Po Wojtku pozostała mi książka, którą kiedyś dostałem od niego w podarunku. Piąty tom „Dziejów 1863 roku” Walerego Przyborowskiego, wydany przez Gebethnera i Wolffa w 1919 roku. Książkę wygrzebał w antykwariacie w pawilonach na Marszałkowskiej w pobliżu dawnej P.A.S.T.-y u niejakiego Maksia, zbieracza rozmaitych staroci, pokątnego handlarza numizmatów, który był nie byle jakim oryginałem i przyjacielem Wojtka. Opowieści Maksia przynosił czasem do biesiadnej kompanii w Europejskim. I teraz przychodząc obok hotelu, przystaję i spoglądam w okno na parterze, jakby z nadzieją, że zobaczę Wojtka Kosowskiego.
Marek Nowakowski
O Wojtku
Może od początku…
Dzieciństwo
Urodził się kilka lat przed wojną w Lublinie. Przed wojną, w czasie wojny i po wojnie mieszkał w Lublinie, na ulicy Ułańskiej, razem z dość liczną rodziną.
Ojciec policjant musiał mieć talent plastyczny. Potrafił z kawałka deski wystrugać karabin, robił też inne zgrabne zabawki, atrakcyjne dla chłopaka.
Mama, osoba pobożna, chciała ostatnie swoje dziecko poświęcić Panu Bogu i mówiła, że Wojtuś zostanie księdzem.
Opowiadał o starszym rodzeństwie – Janku, Oleśce, Adamie i Władku. Najważniejszy był Janek. Zabierał go na basen, nauczył chodzić na rękach, a kiedy został wywieziony na roboty do Niemiec, przysłał mu w paczce organki.
Wojtek zgubił organki w jakimś okopie i długo nie mógł pogodzić się z ich stratą.
Oleśka studiowała prawo, więc Wojtek nasłuchał się o prawie rzymskim i Kodeksie Napoleona. W czasie wojny Oleśka pracowała w niemieckiej firmie, skąd przynosiła deputaty, w tym paróweczki – cieniutkie jak palec.
Adam pracował w zakładzie samochodowym, potem był felczerem, a potem lekarzem. Osiadł z rodziną na Dolnym Śląsku
Władek był ofiarą wrzucenia niewypału do ogniska.
Były też jakieś ciotki w Elizówce i figura świętego Franciszka. „ Dawaj Wojtek papier i sznurek, pakujemy Franciszka. Sprzedamy go, bo ciotka nie chce dać pieniędzy na basen”
Edukacja
W szkole podstawowej nie odnosił sukcesów. Którąś klasę powtarzał. Najgorzej szło mu z matematyką. Po podstawówce siostra zabrała go na Śląsk. W Żorach, w szkole zawodowej miał uczyć się na sztygara. Przed pracą pod ziemią ustrzegła go nauczycielka, która namówiła go na powrót do Lublina i zdawanie do Liceum Plastycznego. Wrócił, mimo protestów siostry, która po wojnie została żoną jednego z szefów przemysłu węglowego.
Zdał „sorty mundurowe”, a w Lublinie bez problemu dostał się do liceum. Nauczycielami których wspominał byli m.in Kozioł, Rytka, jego żona, Władysław Filipiak /malarz/, Tukendorf/chyba/ – matematyk. Profesor Tukendorf dla trzech matematycznych orłów przy promocji do IV klasy przygotował torturę – na poniedziałek musieli nauczyć się na wyrywki tabliczki mnożenia.
Pan Kozioł i pani Rytka byli organizatorami i opiekunami plenerów w Kazimierzu i taki był początek kazimierskiej przygody Wojtka.
Naukę w liceum na dwa lata przerwało wojsko.
Do ukończenia Liceum został mu jeden rok. Przeniósł się /czy też został przeniesiony/do Zamościa, gdzie uzyskał maturę. O Zamościu zbyt wiele nie opowiadał. Tyle, że mieszkał u Stasia Baraniaka, a jego mama za kotarką stawiała kobietom karty. Wojtkowi wróżyła bogate życie. Czy to się spełniło?
Wojsko
W 1953 za przynależność do organizacji Wolność i Niezawisłość został na krótko aresztowany, a następnie wcielony do wojska, do karnej kompanii. Chyba trochę dopisało mu szczęście, ponieważ był to oddział kawalerii. Służbę odbywał w Suwałkach.
W opowieściach przechował się dowódca, lekarz weterynarii Bernard Wróż, trzy dni ścisłego aresztu za pomalowanie służbowej bryczki zamiast na zielono, to na bardzo kolorowo. Przepustka – wyjątkowa – bo w karnej kompanii przepustek nie dawano – za wyniki w strzelaniu. No i konie, których doglądał. Służbę pełnił jako sanitariusz wet.
Po ukończeniu służby do książeczki wojskowej wpisano mu stopień wojskowy: ułan.
Akademia
Po raz pierwszy w życiu przyjechał do Warszawy. Na „Akademię Sztuk Prześlicznych” zdał bez żadnych problemów. Dostał się do pracowni profesora Aleksandra Kobzdeja.
Mieszkał trochę w Dziekance, trochę w akademiku na Górnośląskiej.
Z tym okresem wiąże się wiele opowieści i anegdot, ale też doświadczeń niemiłych, takich jak wieloletnie śledztwo po porwaniu i zamordowaniu syna Bogdana Piaseckiego, związane z paleniem kukły Piaseckiego na balu gałganiarzy zorganizowanym przez studentów ASP – gdzie wszyscy uczestnicy balu byli wielokrotnie przesłuchiwani aż do lat siedemdziesiątych.
Bywały i inne dramaty, ale czas studiów to taki kawałek życia, gdzie młodość łączy się z nadzieją, a pracy towarzyszy szaleństwo. Świat stoi otworem, będzie miłość i szczęście, a za rogiem już czeka sukces…
Teatr
Oprócz malarzy znał wielu aktorów i muzyków. Razem mieszkali i mieli wiele wspólnych zajęć na Akademii i w Szkole Teatralnej.
Już w trakcie studiów ktoś go namówił, żeby spróbował zdawać do Szkoły Teatralnej.
Na egzamin przygotował fragment „Obłoku w spodniach” Majakowskiego i fragment prozy Andre Malraux. Dotarł do finału. Spytano go czy jeżeli dostanie się do Szkoły, to czy zrezygnuje z Akademii. Wybrał Akademię.
Kiedy już kończył Akademię dodatkowo studiował scenografię. Studia podyplomowe były trzyletnie. Wojtek był tam dwa lata. Wydziałem kierował Henryk Szletyński i Władysław Daszewski. Dziekan Daszewski pojawiał się na Akademii rzadko – raz w miesiącu przyjeżdżał limuzyną po należne mu uposażenie, a profesor Szletyński był w relacji Wojtka człowiekiem bez poczucia humoru. Życie za kulisami teatru poznawał praktycznie u boku Mariana Stańczaka, który znał na wylot zawartość wszystkich magazynów teatralnych i umiał z tej wiedzy korzystać. Kiedy pan Marian przygotował scenografię do ”Strachu i nędzy III Rzeszy” Bertolda Brechta w Teatrze Żydowskim, Konrad Swinarski, który reżyserował to przedstawienie powiedział o rozwieszonej jucie „Panie Marianie, juta jest materiałem zbyt romantycznym, trzeba ją zamienić”.
W latach siedemdziesiątych Wojtek pracując już w wojewódzkim Ośrodku Kultury przygotował scenografię do przedstawienia „Flis” Stanisława Moniuszki.
Ważnym elementem tej scenografii był „prawdziwy” płotek drewniany wyłudzony od pani Zosi w Radości, gdzie wtedy mieszkał, a awantury o oddanie płotka trwały dosyć długo. Skończyły się, kiedy pani Zosia – właścicielka domku i płotka otrzymała dosyć pokaźną ilość desek – na nowy płotek i do palenia w piecu i pod kuchnią.
Po Akademii
Nastąpiły trudne lata. Głodno i chłodno. Goło i nie zawsze wesoło. Wynajęte mieszkania, częste przeprowadzki, „chałtury”, najczęściej gorzej płatne „wykonawstwo”, bo „projektowanie” opraw plastycznych imprez i wystaw zgarniali koledzy lepiej ustawieni. Żeby malować trzeba kupić blejtram, płótno, teksy, grunt, farby. Środki na takie luksusy pojawiały się nie tak często i niewiele płócien powstało w tych latach. Ale Wojtek starał się, korzystał z każdej nadarzającej się okazji i choć niewiele, ale malował.
W tamtych czasach modne były tkaniny malowane ręcznie. Służyły jako firanki głównie w lokalach użyteczności publicznej. Wisiały w barach mlecznych i urzędach. Można je czasem zobaczyć w filmach kręconych w tamtych latach.
Procedura była taka: ze Spółdzielni Wzór odbierało się bele białego płótna. Żeby iść po wypłatę białą powierzchnię trzeba było pokryć wzorem - gąbką albo szablonem wyciętym z linoleum. W pracowni na Białostockiej /która była klitką ze zlewem kuchnią, tapczanem i stołem do malowania/ raczej nie było pościeli. Za prześcieradło służyła więc bela płótna, którą co kilka dni się przewijało. A potem pokryta kolorowym wzorem wisiała w jakiejś stołówce.
Były to lata szukania w malowaniu własnej drogi. Próbował odnaleźć się w malarstwie naiwnym i w abstrakcji. Malował kopie - na przykład Wojciecha Kossaka. Próbował tworzyć formy przestrzenne. Ale też malował na zamówienie i „na temat”.
A potem, w latach siedemdziesiątych było już lepiej. Praca w Wojewódzkim Ośrodku Kultury, mieszkanie na Pajęczej w Radości – mała gierkowska stabilizacja.
WOK
Praca w Wojewódzkim Ośrodku Kultury, gdzie Wojtek był instruktorem ds. plastyki wiązała się z wyjazdami „w teren”, nawiązaniem licznych kontaktów, udziałem w plenerach i licznych wystawach.
Pracował w WOKu przez pięć lat i w pewnym momencie zdecydował, że będzie utrzymywał się z malowania. Odszedł ku żalowi pracowników – szefostwa, księgowej Zosi i innych zatrudnionych tam pań. Odchodził animator zabawy, dobrej atmosfery, sympatycznych intryg, służbowych wyjazdów do Złotego Lina.
Plenery
W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych Wojtek uczestniczył w licznych plenerach.
Jako pracownik WOK wiele z nich współorganizował. Tu może warto wspomnieć o dwóch plenerach.
W 1974 pan Wojciech Kosowski był komisarzem pleneru w Pułtusku, a w roku następnym zaproszono go na Międzynarodowy Plener w Osetnicy.
Wojtek bardzo był dumny z tego komisarza. Plener gromadził grupę malarzy z Warszawy, przyjechały dwie malarki z Krakowa, byli tzw malarze nieprofesjonalni i grupa malującej młodzieży wiejskiej – głównie dziewczyny. Postacią najbardziej zabawną był Benon Zmyślony. Zanim został malarzem tzw nieprofesjonalnym był podwarszawskim szklarzem. Kiedy nie było roboty stawiał chłopakom lody. Proca, kamienie i leciały szyby w okolicznych szklarniach. I już była praca i pieniądze. Benon był ulubieńcem Wojtka, a zwłaszcza liczne „akcje” jego autorstwa i afera obyczajowa zakończona ślubem niemłodego Benona Zmyślonego i hożej malarki ze Związku Młodzieży Wiejskiej. Wizytacja pleneru w Pułtusku przez przedstawicielki ZPAP zaowocowała zaproszeniem Wojtka na następny rok do Osetnicy.
Międzynarodowy Plener w Osetnicy organizowało środowisko wrocławskie, komisarzem był Anastazy Wiśniewski – przedstawiciel awangardy. Sztuka nowoczesna była reprezentowana przez teoretyków i praktyków. Z praktyków warto wspomnieć Przemysława Kwieka i Zofię Kulik, a o nowej sztuce dyskutowali zażarcie Jerzy Ludwiński, jego śliczna narzeczona Małgosia Iwanowska i Borowski /Włodzimierz?, Wiesław?/. Był jakiś Niemiec, Włoch, piękny Gianni ze swoją kolekcją garniturów – panie za nim szalały, Goran z Jugosławii. Goran na pytanie co robi odpowiadał, że „szuka sztuka”. Cały czas towarzyszył Wojtkowi, z którym porozumiewał się głównie „pismem obrazkowym”, a potem z Paryża przysłał czystą kartkę.
Najbardziej żywiołową postacią pleneru była Mira Żelechower – autorka wielu akcji.
Razem z kolegą /Piotrkiem chyba/ odnowili kapliczkę chleba powszedniego, w zamurowanym oknie wiejskiego domu wmalowali okno z firankami, kwiatem i kotem, wiejską remizę ozdobili portretami uczestników pleneru, a na małym stawie umieścili łabędzia z dykty. A kilku „zwykłych” malarzy po prostu malowało. Wojtek abstrakcje.
Podobno już nie istnieje Wiejska Galeria Sztuki, w której została część dorobku pleneru.
Grupa Europa
Działała na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Tworzyli ją malarze, pisarze, profesorowie i wykładowcy, urzędnicy, cinkciarze, pracownicy półświatka i osoby publiczne.
Wśród osób, z którymi Wojtek spędzał w Hotelu Europejskim każde popołudnie wymienić można Tadeusza Dominika, Jana Lewandowskiego, Jana Gepperta, Jasia Sosnowskiego, Kazia Badorę, Krzysztofa Mętraka, Ninę Koniak, Marka Nowakowskiego i wiele, wiele innych kobiet i mężczyzn, twórców i zwykłych zjadaczy chleba.
Za sprawą Marka Nowakowskiego „Grupa Europa” weszła do literatury. Opisując galerię postaci zaludniających Hotel Europejski Marek Nowakowski o Wojtku napisał tak:
„Mimo rozmaitych dokuczliwości i niewygód duch wisielczej beztroski nie zagasł w hotelowym zaciszu. Wojtek Kosowski, malarz, zwany Lufką, był bezkonkurencyjnym mistrzem w opowiadaniu przezabawnych historyjek, anegdot. Poprawiał wszystkim humor. Spełniał funkcję balsamu na smutki, chandry, bezdenne kace.”
Malarze
Mistrzem Wojtka był profesor Aleksander Kobzdej. Podziwiał go jako malarza, nauczyciela i człowieka. A Kobzdej lubił Wojtka. Wyróżniał go i zapraszał go do domu, który był wtedy jednym z ważniejszych salonów warszawskich. Bardzo wysoko cenił korekty Profesora. Często przytaczał różne powiedzenia, na przykład: „wy mnie talentami nie straszcie, bo ja wiele widziałem”. „Panie x, niech Pan nie wspina się przede mną na palce”, „Dlaczego pan w malowaniu stara się być wysokim brunetem, kiedy może pan być bardzo interesującym niewysokim blondynem”
Wojtek bardzo przeżył przedwczesną i bezsensowną śmierć Profesora.
Zenon Kononowicz - Bosy. Nie cierpiał gawiedzi, a Wojtka lubił. Zapraszał do skromnego lokum, które zajmował i namawiał, żeby wybrał sobie jakieś obrazki.
A Wojtek zbyt był skromny, żeby z tej zachęty skorzystać, a potem zawsze tego żałował.
Tadeusz Dominik – to już dojrzała znajomość. Wojtkowi imponowała pozycja Tadeusza, a łączyła ich wspólna zabawa.
Malarzy znał bardzo wielu. Z Akademii, z plenerów, z Mazowieckiej /siedziba ZPAP/.
Znał profesjonalistów i amatorów. Z „profesjonalnymi” miał różne relacje, niektórych nie zanadto cenił. Za dobrze wiedział na czym „ta zabawa” polega. Do amatorów miał zawsze ciepłe słowo i życzliwie zachęcał do malowania.
Kazimierz
Po raz pierwszy Wojtek był w Kazimierzu jako uczeń Liceum, na szkolnym plenerze, potem przyjeżdżał jako student – na plenery, ale nie tylko. Było takie lato, że na przyjazd do Kazimierza namówił Wojtka Sławek Olejnicki z Nałęczowa. Zaprosił młodszych kolegów na prywatny plener. W domku na Puławskiej, gdzie panowie mieszkali ważną rolę odgrywał kwiatek w oknie. Kiedy doniczka stała na oknie trzeba było iść na spacer albo do kina, ponieważ w domku odbywało się tajemnicze spotkanie, w którym nie należało przeszkadzać.
Każda okazja była dobra, żeby jechać do Kazimierza – pomalować, spotkać starych znajomych, poznać nowych znajomych. Któregoś roku Wojtek przyjechał zupełnie bez pieniędzy, w myśl zasady, że jakoś to będzie. Już pierwszego dnia wypatrzył go Janusz Nasfeter, który „kręcił” film „Małe Dramaty”. Zaproponował epizod, a za gażę można już było czuć się swobodnie, golić się u fryzjera, „balować” w Esterce i kupować, co tam wtedy było do kupienia.
W latach osiemdziesiątych z gratami, psem, kotem i z rodziną co roku przyjeżdżał na całe lato. Malować, sprzedawać, prowadzić bujne życie towarzyskie. Z pierwszym namalowanym obrazkiem szedł do Michalskiego, restauratora i pytał „Panie Janie, ile będzie za to obiadów?”. Za mieszkanie na Czerniawach też najczęściej „płaciło się” obrazkami.
„Organizował” życie na podwórku, na którym kłębiły się dzieci, psy, koty, sąsiadki i sąsiedzi zza płotu, rozliczni goście i dość liczna rodzina gospodarzy. Okolicznościowe dekoracje towarzyszyły okolicznościowym imprezom podwórkowym, zajeżdżały full – wypas samochody, przez podwórko przewinęło się wiele malowniczych postaci. Byli Aśka i Łukasz z Torunia, Barbara i Paweł z Lublina, piękna Halina z córką Vivian, Zośka i Franco z Włoch, Czarny, rzeźbiarz, pensjonariusz Tworek. Kiedyś zawitało dwóch Arabów z dużą ilością alkoholu w bagażniku mercedesa. Nie znali się na malarstwie, ale ugotowali kuskus, wtedy w Polsce nieznany, a potem na placyku przed Domem Rzemieślnika piekli barana. Barana pomógł zdobyć Józio Miłosz. Wojtek umiał „załatwić” wszystko, bo wszystkich znał w miasteczku – miejscowych i przyjezdnych, lokalne znakomitości i kloszardów.
Nie było jeszcze „paparazzich”, czyhających na każdy greps Mistrza. Pojawili się w latach dziewięćdziesiątych, kiedy Wojtek mieszkał w Kazimierzu przez cztery pory roku. Wtedy za sprawą kieliszka, który zawsze nosił przy sobie i pieszczotliwie nazywał lufką przylgnęła do niego nazwa tego małego szklanego przedmiotu. Odtąd tak do niego się zwracano i tak pisano w „Gazecie w Kazimierzu” w lubelskim dodatku do Gazety Wyborczej, ale też w innych lokalnych gazetach.
Odejście
W swojej ostatniej drodze był bardzo dzielny. Starał się nie sprawiać kłopotów i mieć pod ręką drobne prezenty dla lekarzy i pielęgniarek z hospicjum – kwiatki, naparstki z żabą, inne drobiazgi. W piękny wrześniowy dzień na cmentarzu w Kazimierzu żegnało go kilkaset osób.
Odszedł malarz skromny i bezinteresowny, ciepły i zabawny. Zostały obrazy i anegdoty.
Mysza (Eleonora Kosowska)
źródło: Muzeum Nadwiślańskie