Wspomnienia ojca
„Życie rodziców jest księgą, którą czytują dzieci”. św. Augustyn
Po lipcowej niedzieli robi się pusto w dużym domu. Wszyscy wyjeżdżają do pracy, do Warszawy. Kiedy zostaję tu tylko z ojcem, woła mnie do siebie:
— Chodź na dół, na kawę. Ciotka przyniosła dziką kapustę, zjemy. Nie pracuj tyle.
Kiedy schodzę, dostaję do ręki cukierki. Najczęściej są to krówki. Lubimy je oboje.
Siadamy sobie wtedy na werandzie w dużych starych fotelach i niby się nudzimy. Bo nic nie pogania, bo słońce przygrzewa, bo jesteśmy dla siebie.
Te fotele, na których się rozsiadamy, stoją cały rok na zadaszonej werandzie. Są duże, ciężkie, stare i niechciane już w domu. Właściwie to są kocie fotele, bo koty wylegują się na nich cały rok, my po ich omieceniu tylko latem, czyli sezonowo.
I w taki właśnie spokojny czas, w gorące lipcowe południe, w kocim fotelu przypomniało się mojemu tacie inne lato, to sprzed 66 lat.
Patrząc gdzieś w dal, powiedział:
— Pamiętam lipiec 1944 roku. Miałem wtedy dwanaście lat. Padało, ciągle padało. Niemieckie wojsko szło przez Kazimierz. Szło na most w Puławach. Jechali i szli ze trzy dni.
Gdy przejechali, nastała cisza.
W mieście pojawili się partyzanci. Na rękach mieli opaski: AK, BCh.
W taki cichy czas, po przejściu wojska, stałem z kolegą na Lubelskiej przy małej bożnicy.
— Jak to przy małej bożnicy? Gdzie była mała bożnica? — zapytałam.
— Na Lubelskiej, tam, gdzie teraz mieści się Zarząd Parku, prawie vis-a-vis Krzywego Koła. Była drewniana, okna miała zamalowane wapnem. Ciekawi ich obrządku, zdrapywaliśmy to wapno, żeby przez małą dziurkę podglądać.
No więc staliśmy przy tej małej bożnicy, przy jej drzwiach. Ja z prawej strony wejścia, kolega z lewej.
Nagle na szczycie Góry Trzech Krzyży dostrzegliśmy Niemców. Trzech stało na pierwszej części góry, tej z krzyżami, kolejnych trzech na drugiej, tuż nad naszym domem. Zostali w mieście, by obserwować ruch nadchodzącej ze wschodu armii. Telegraficznie porozumiewali się z tymi, którzy byli już za Wisłą.
Zaczęli strzelać w dół. Moj kolega Marian dostał w ramię powyżej łokcia. Krew trysnęła na drzwi bożnicy. Zaczęliśmy uciekać przez Grodarz. Każdy z nas do siebie, do swojego domu. Ja skręciłem przez ogród Farejsteina, Martynów, „Dudka”. On pobiegł dalej do siebie na
Szkolną, mieszkał przy młynie.
Tak było ze trzy dni. Niemcy celowali z tej góry w ludzi jak w kaczki.
Wreszcie strzelanie ucichło. W wąwozie, rozpadlinie, tej drugiej za nami, nad Flisińskimi, świeżo rozkopana ziemia pokazała nam chłopakom miejsce, gdzie partyzanci zakopali niemieckich snajperów. Ślad po nich musiał zaginąć.
Nikt z mieszkańców Lubelskiej nie pokazał chyba nikomu tego miejsca i leżą tam pewnie do dziś.
Wkrótce, jeszcze w lipcu czterdziestego czwartego roku, każdą ścieżką, dróżką zaczęli nadchodzić Ruscy. AK-owcy zdjęli opaski.
Bechowscy i alowcy objęli urzędy.
Tych z AK zaczęto wyłapywać i wywozić do Celejowa, a potem okratowanymi bydlęcymi wagonami na wschód.
Ruscy byli wszędzie, na każdym placu, w każdym opuszczonym domu. Zajęli też dom dziadków na Nadrzecznej, potem i nasz na Lubelskiej. Jak do niego wróciliśmy w zimie, to trzeba było wymienić podłogi. Słoma z odchodami końskimi i ludzkimi przymarzła do podłóg. Nie pomogło lanie wrzątku, szorowanie. Smród był straszny.
Wtedy w tamto lato w czterdziestym czwartym Ruscy szykowali się do forsowania Wisły.
My na wysiedlenie.
I tak to było, córeczko...
— Ciepło dzisiaj, tato...
— Lato, córciu, lato...
"Ewa Pisula - Dąbrowska "Dwa brzegi ponad tęczą"
rozdział "Wspomnienia ojca"