„Życie jest w kolorze,
Który ma twoja wyobraźnia”.
Marek Aureliusz
Miałam pradziadka Walerka. Zmarł zimą, gdy miałam trzy miesiące.
Miał sześć córek, kilkanaście wnuczek i mnie, jedną z wielu prawnucząt. Może dlatego, że byłam wnuczką jego jedynego syna, a może dlatego, że przywykł do dziewuszek, zaraz po moim urodzeniu przyszedł na ulicę Lubelską obejrzeć świeże dziecko w rodzinie.
— Zosiu! — wołał od progu do swojej synowej, a mojej babci. — Daj mi ją potrzymać.
— Tata zdejmie kożuch, bo się dziecko przeziębi.
Dała mu do rąk małe zawiniątko. Ślimoczka — po kazimiersku.
Co szeptał do tego tłumoczka?
Powinnam powiedzieć, że nie wiem. Nie powiem. Dusza pamięta.
Błogosławił, życzył. Tuląc przestrzegał, pouczał. Kreował. Dumał nad tym, co nieuniknione. Szeptał, obdarzał, przepowiadał. Urośniesz, będziesz podlotkiem, matką, kobietą. Przy tym ostatnim wyobrażeniu figle siadały mu tu i tam. Tak, tak, w starym piecu diabeł palił.
Pradziadek Walerek był bardzo pogodny. Obdarzony darem urody, wysławiania i rubasznego humoru pełnił w mieście obywatelskie honory i urzędowe funkcje. Przemówienia, powitania wierszem lub prozą przychodziły mu z zadziwiającą łatwością.
Nikt nie pamięta, aby Walerek pracował fizycznie. Gdy brakowało pieniędzy na utrzymanie domu i sześciu córek, sprzedawał odziedziczone parcele.
Dodatkowo był przyjacielski, więc żyrował. Poręczał cudze interesy swoimi działkami na Górach i w mieście.
Prababcia Władzia, żona Walerka, dowiadywała się zawsze przypadkowo od nowych właścicieli, że ten sad, pole, parcela już do nich nie należą. Tym, co zostało, obdarzył Walerek sześć córek. Wyposażył je na życie.
W dziedziczeniu też miał Walerian szczęście. Gdyby przypadła mu po rodzicach dzwonnica przy Farze, zginąłby pewnie w 1939 roku. Dzwonnica i śmierć przeznaczone były jednak siostrze Walerka, Bronisławie.
Pierwsza duża bomba, która spadła na mały Kazimierz, uderzyła właśnie w dzwonnicę. Od tej bomby Bronia zginęła 9 września 1939 roku.
Kiedy w 1948 roku w imieniu miasta witał Walerian Prymasa Tysiąclecia, mój ojciec, który mi o tym opowiadał, stał na rynku, jak wszyscy inni uczniowie kazimierskiego gimnazjum, i słuchał dziadkowego przemówienia.
Wtedy jeszcze w uroczystościach kościelnych uczestniczyły lokalne władze, obywatele i uczniowie wraz z nauczycielami. Dziadek sarmata nie przyniósł wstydu ani jemu, ani nowemu ustrojowi, ani renesansowym kamieniczkom. Mówił piękną polszczyzną, prosto, serdecznie. Nauczycielom, co było ważne dla mojego ojca, się podobało.
Pod koniec wojny w 1944 roku obumarła żona Walerka. Prosiło sześć dorosłych córek, prosiła synowa, aby zamieszkał z nimi. Miał wtedy pod siedemdziesiątkę.
— Zosiu, potrzebuję kobiety — odpowiadał mojej babci.
Kobietę znalazł i z nią zamieszkał. Żyli pogodnie i znów kolorowo, tak jak z prababcią Władzią. Byli ze sobą kilkanaście lat, aż do śmierci Walerka.
Nowa kobieta pradziadka, babcia Zdanowska z Czerniaw, uwielbiała grzyby. Na codzienne grzybobranie zabierała wnuki Walerka, w tym mojego ojca i stryja.
Grzyby zbierała wszystkie, jak leci. Na uwagi dzieciaków, że to niejadalne betki, odpowiadała:
— Jak się ugotuje, to wszystkie są dobre.
Coś w tym musiało być, bo karmiła nimi Walerka przez czternaście lat. Do czasu.
Zaraz po moich urodzinach, zimą, babcia Zdanowska nalepiła pierogów z grzybami. Pradziadek Walerek umierał po nich krótko i kolorowo. Towarzyszyły mu piękne zjawy.
Leży sobie już poł wieku obok księży na nowym cmentarzu.
Leży z rodzicami i z tą siostrą, co to od bomby zginęła.
Leży z matką Agnieszką z Tarłowskich (Agnieszka Marianna Pisula, córka Jana i Julianny z Żunkiewiczów [1859–1935]), moją praprababcią, po której mam parcelę w mieście.
Piramidka, łańcuszek, życie...
Specjalnie schodzę do miasta przez cmentarną górkę, żeby rozmawiać z nimi. Pytam i czekam na myśli, które nienachalnie przypłyną.
Potrzebują ciszy, żeby tu dotrzeć. Gwar miasta odbija je z adnotacją: adresat nieobecny.
Na górce słychać.
Z górki widać stałe odniesienia.
Wspomnienie Walerka jest kolorowe. Był kolorowy, żył kolorowo i umierał w kolorach po tych odlotowych grzybkach.
I jak tu nie wierzyć w powiedzenie: Jakie życie, taka śmierć.
Jest jeszcze i inne: Co zasiejesz, to zbierzesz.
Zostawił Walerek w miasteczku bogatą kolekcję. Kolorową. Zostawił sześć córek, jedynego syna — mojego dziadka, kilkanaścioro wnucząt, z setkę prawnucząt i w ilości do potęgi praprawnuczęta. Rożne kolorowe misie.
Ja, zalążek, zawiniątko, też tu po nim zostałam.
Zostałam, z „Zosiu! Daj mi ją potrzymać”. Zostałam z tym, co mi wtedy szeptał.
Współcześni mędrcy za starożytnymi twierdzą, że wpływa na nas siedem poprzednich pokoleń. My zaś mamy wpływ na siedem pokoleń, które przyjdą po nas. Buntuję się przeciwko aksjomatom. Wierzę w to, co czuję. A czuję potęgę i moc przodków. Wiem, że miłość, jaką klan, horda, familia obdarza dzieci, wnuki, prawnuki itd. stanowi siłę pojedynczych zagubionych ślimoczkow, tłumoczków, które zjawiają się w rodzinie. Wiem, że podczas „Zosiu! Daj mi ją potrzymać” udzielają nam nieoprocentowanej i nielimitowanej pożyczki miłości. Kodują nas swymi najlepszymi myślokształtami. Wizualizacją kreują nas, tworzą naszą przyszłość — dzisiejszą rzeczywistość. Ich pełne miłości myśli są energią, która się materializuje. To potężna siła, opieka i trampolina.
A z kolorami to może jest tak, że im więcej ich dostaniemy u progu życia, tym więcej kiedyś oddamy kolejnym tłumoczkom.
Każda dusza pamięta pierwsze kolory. Spróbuj. Zamknij oczy i zanurz się w nich.
Z górki lepiej słychać, z górki widać odniesienia...
Ewa Pisula - Dąbrowska
"Dwa brzegi ponad tęczą"
rozdział "Pradziadek Walerian"