„Każda dusza zostaje w ciągu życia przygotowana na to, co ją spotyka”. Johann Wolfgang Goethe
Jakiś czas temu podczas rejsu po rzece zostałam zawstydzona. Ten wstyd przyszedł w wodnej scenerii, w dzień puszczania wianków.
W Wiśle odbijały się już gwiazdy. Z wysokości Janowca podświetlone miasteczko wyglądało bajkowo, a mnie zadano pytanie, które odmieniło moje życie. Pytanie z pozoru proste, towarzyskie. Dotyczyło nowo powstałego na Górach pensjonatu o nazwie Folwark Walencja. Dotyczyło tej nazwy.
— Jesteś z Broniewiczów — usłyszałam. — Co myślisz o tym, że ktoś pensjonat nazwał Folwark Walencja? Skorzystał z patriotycznej, powstańczej historii rodziny.
Oniemiałam ze zdziwienia, bo nie wiedziałam, że jestem z nich. A ponieważ informacja przyszła od historyka, który powoływał się na publikacje, jej wiarygodność zakręciła mi w głowie jak wiry w Wiśle.
Wstyd był uczuciem dominującym, że nie wiem. Zaraz za plecami wstydu stał żal. Dlaczego od obcych, a nie od rodziny dowiaduję się o tym, o czym już dawno powinnam od nich wiedzieć.
Przekonanie, że ktokolwiek tą nazwą się posłużył, to dobrze, bo nie ulegnie zapomnieniu, kręciło się nad moją głową.
Grzech zaniedbania stał niedaleko i patrzył na mnie pytająco.
Zaciekawienie podskakiwało radośnie. Nadzieja zacierała rączki.
Zapomnienie patrzyło na przetrwanie z drwiącym uśmieszkiem na ustach pod tytułem: „Co z tego, że tym razem ci się udało? Jedna jaskółka wiosny nie czyni”.
Ignorancja z oddali machała do mnie i mówiła: „Mam cię”.
W wiślanych wirach emocji majestatycznie, dostojnie i spokojnie stanęła przy mnie pewność. Nic nie musiała mówić. Wiedziała, że ten ktoś miał do Walencji naturalne moralne prawo. Zasłużył na nie, bo wiedział, kultywował i też był, jak ja, siódmym pokoleniem z Broniewiczów.
Wtedy, wśród wianków, wirów, muzyki, wina, gwiazd, na płynącym stateczku królową balu została pewność. Czuła, że o przeszłości będę wiedziała wszystko. Wszystko, co możliwe.
Najbliższy urlop spędziłam na strychu kościoła farnego wśród zapachu kurzu starych kościelnych ksiąg. I nie zatrzymałam się na siódmym pokoleniu wstecz, którym był powstaniec styczniowy Józef Broniewicz, właściciel spalonego przez Moskali folwarku Walencja. Poszłam dalej, do początku, do pierwszej księgi parafialnej, która się tu zachowała. Znalazłam zapis dotyczący rodziny z 1703 roku.
Miała na imię Anna.
Potem kolejno wypisałam imiona i daty, numery. Imiona powtarzały się co trzecie pokolenie. Przyszła refleksja, że gdybym to wiedziała wcześniej, może jeden z moich synów zamiast Marcin nosiłby imię Wacław, Walerian, Franciszek, Jakub, Jędrzej, Jozef, Walenty czy Antoni.
Przyszło pytanie, co znaczyło słowo sławetny. Znalazłam je w księgach kościelnych w zapisie:
„Stawił się sławetny Jędrzej P. cześnik ważdny i oświadczył, że urodziło mu się dziecię płci męskiej”.
Jakub, mój pradziad, ostatni jego syn, urodził się 24 lipca 1831 roku. Siedem dni po śmierci swojego ojca, sławetnego Jędrzeja, który zmarł 17 lipca 1831 roku.
Przyszło pytanie, co czuje kobieta, która rodzi dziecko nieżyjącego mężczyzny. Kto wychował Jakuba, który w 1851 roku poślubił Magdalenę Broniewicz, córkę jeszcze nie powstańca, bo powstanie styczniowe miało stać się faktem dopiero w 1863 roku? Samotna matka z Wójcickich?
Przyszło wspomnienie, jak w trzeciej klasie liceum, kiedy to, czytając lekturę Nad Niemnem, wzruszałam się pięknymi powstańczymi tradycjami Bohatyrowiczów. Przyszedł żal o to, że dopiero teraz dowiaduję się o swoim powstańczym pradziadku Jozefie, i wdzięczność, że w ogóle się dowiedziałam.
Przyszła wiedza, że gdybym chciała kupować, to nie muszę, bo mam po kądzieli szlachetnie wyszczerbiony herb po Broniewiczach.
Przyszła próba zrozumienia milczenia tych siedmiu pokoleń wstecz. Braku przekazu, który mnie dotknął. Szczęścia, że innych stąd — nie.
Przyszło czytanie publikacji. Szukanie w pamięci i rodzinnych zdjęciach. Tłumaczenie cyrylicy.
Przyszły rozmowy, wizyty, odnaleziony grób Jozefa Broniewicza na starym cmentarzu. Okazało się, że stoi niedaleko grobowca Kuncewiczów, przy którym latami przysiadałam. Przechodziłam tamtędy setki razy, nie wiedząc, że mijam kogoś, kogo jestem częścią, kontynuacją, przyszłością, krwią.
Folwarkowi Walencja podarowałam odnalezione zdjęcie córki powstańca, Anastazji, z czasów jej pobytu na pensji i mieszkania w Warszawie u brata Walentego Broniewicza. To siostra mojej prababci Magdaleny, urodzonej w 1833 roku. Oprawiłam je staromodnie i wisi w jadalni pensjonatu. Popatrzcie na nią, jeśli tam kiedyś będziecie. Jest na nim nieobecna, zamyślona. Może wyrwana stąd tęskniła za Kazimierzem i rodzinną Walencją.
Położony na Górach pensjonat Folwark Walencja kwitnie. Jozef Broniewicz, mój przodek, jest tam u siebie. Goście pensjonatu są jego gośćmi. Alkierze, nazwane imionami przodków, pobudzają wyobraźnię. Mnie urzeka epitafium z jego grobu. Takie niedzisiejsze. Patriotyczne i patetyczne, wymyślone przez córki.
„O nie. Ty nie umarłeś, chociaż ciało w grobie.
Duch twój nigdy żyć w sercach naszych nie przestanie.
Oto wychodzą siewcy w ciężkiej serc żałobie
Zasiewać twoje ziarno na ojczystym łonie
Tłum roboczy do trudu świętego się garnie
Błogosław ty ich pracy, niech nie ginie marnie”.
Czy oprócz dzieci i namiętnej miłości, jakiegoś talentu można dostać lepszy prezent niż taką przeszłość?
Czy gdybym dostała go wcześniej, w liceum, puszyłabym się?
Dziś, w dojrzałym wieku, dominującym uczuciem jest wdzięczność. Może musiałam dorosnąć, żeby go otrzymać?
Marcin, miejscowy nauczyciel historii, przyprowadza dzieci do tego grobu, gdy uczy o powstaniu styczniowym.
W Zaduszki palą się na nim dwie świeczki — Marcina i moja.
Mam szczęście, że jego pradziadkiem też był Jozef Broniewicz. A Magdalena, jego córka — naszą wspólną prababcią.
Mam szczęście, że na tych wiślanych wiankach Zmorka zadała mi pytanie o Walencję. Mam szczęście, że zachowała się publikacja o powstańcu** napisana przez czwarte pokolenie. Może po to została napisana, żeby siódme przeczytało i wiedziało.
Podobno wszystko, co do nas przychodzi, przychodzi w odpowiednim czasie.
Dla mnie ten czas przyszedł wtedy, wśród wiślanych wirów, w zabawie, na rzece z wiankami. W noc świętojańską, mówią, że magiczną. Właśnie w tę noc, w 2002 roku, dwóch zawodowych historyków, Zmorka i Marcin, na płynącym po Wiśle stateczku podało mi na tacy danie mojego życia — przeszłość.
I co? Mam sobie dołożyć wstydu i przyznać się, że Marcin ma takie jak ja nazwisko i nie znaliśmy się dotąd? Przywykłam od dzieciństwa, że tu prawie każdy z każdym jest rodzinnie powiązany, więc zbieżność nazwisk nigdy nie była podstawą relacji.
Zaraz po wojnie mój ojciec był z Poldkiem, wujkiem Marcina, w jednej klasie gimnazjalnej. Chłopcy też mieli to samo nazwisko. Wiedzieli, że są jakoś spokrewnieni, ale jak, wiedział dokładnie tylko Poldek. To on przed śmiercią przekazał tę wiedzę Marcinowi, a nie mojemu ojcu, chociaż bardzo się lubili, spotykali i łączyły ich serdeczne relacje.
No tak. Wymieszany grajdołek, gdzie bardziej ważne są ludzkie relacje, a nie koligacje. Bo te są tu normą. Tak było, jest i będzie. Tak nas przyuczyli.
Ja też mam kazimierską przyjaciółkę, Agatę, z którą studiowałam, pracuję, która jest ukochaną ciocią moich dzieci. Wiemy, że jesteśmy jakoś po kazimiersku rodzinnie splecione, ale jak? Ciągle sobie obiecujemy, że to ustalimy, ale bieżące sprawy wypierają temat przeszłości. Czyli znów przeszłość stoi w kolejce i czeka na swój czas. Agata, weźmy się do tego!
Później z ksiąg kościelnych dowiedziałam się, że jeden z moich tutejszych przodków, Piotr, był przewodnikiem wodnym.
Dziś jest zapotrzebowanie na przewodników stada, przewodników wycieczek, przewodników górskich.
Pewnie kiedyś, gdy woda rządziła życiem tego miasta, potrzebny był, jak chleb codzienny, przewodnik wodny. By się nie pogubić w drodze, ocalić życie, przepłynąć lub przejść po mieliznach.
Czy wtedy, na rzece, byłam prowadzona przez tego przewodnika?
Czy to on na wodzie był chochlikiem przewodnikiem w tę magiczną świętojańską noc? Najkrótszą noc w roku?
Kto zaprowadził mnie nie tylko do dziadka powstańca? Zaprowadził do początku? Posłańcy historii Zmorka i Marcin, przewodnik Piotr, duchy opiekuńcze?
Wierzę, że cokolwiek mnie spotyka, spotyka mnie w odpowiednim czasie, miejscu i w jakimś celu.
Wierzę, że ktoś czuwa nad nami. Budzi nas.
Budzi kogut, ranne słońce, zegar z kurantem.
Może obudzić, jak widać, i pytanie zadane w odpowiednim miejscu i czasie. Lubię pytania. One otwierają drzwi.
Lubię też tę niedzisiejszą modlitwę z grobu dziadka: „Błogosław ty ich pracy, niech nie ginie marnie”.
Odnaleziony dziadku. Mój duchowy prezencie z kokardą. Dużo nas tu po Tobie „siewców, tłumu roboczego”. Może kilkadziesiąt, bardziej kilkaset. My sami już się nie policzymy. „Błogosław ty ich pracy, niech nie ginie marnie”.
Dziadku, który przyszedłeś w moje już dojrzałe życie, powiem ci jeszcze, że bardzo mi się podoba to staromodne wołanie Twoich córek. To z epitafium, że „duch Twój nigdy żyć w sercach naszych nie przestanie”. To wołanie mojej babci Magdaleny, urodzonej w 1833 roku, po niej jej syna Franciszka, urodzonego w 1851 roku, zmarłego w 1927 roku, wnuka Walerka, urodzonego w 1877 roku, zmarłego w 1958 roku, prawnuka Wacława, urodzonego w 1898 roku, zmarłego w 1969 roku, praprawnuka Henryka — mojego ojca.
To przerwane gdzieś na chwilę w przekazie wołanie jest już chyba i moim wołaniem.
* Józef Broniewicz, szlachcic, powstaniec 1863 r. z Kazimierza Dolnego (www.ltg.pl).
** „Studia Puławskie. Zagadnienia społeczno-historyczne”, t. 5(7), Puławy 1997.
Kolejny fragment książki "Dwa brzegi ponad tęczą" Ewy Pisuli Dąbrowskiej ukaże się już za tydzień.
Lektura na weekend: Pradziadek powstaniec (1806–1890)*
Dziś kolejny fragment książki Ewy Pisuli Dąbrowskiej „Dwa brzegi ponad tęczą”. Rozdział „Pradziadek powstaniec (1806–1890)*” wpisuje się w cykl wydarzeń celebrujących obchodzoną właśnie 150 rocznicę powstania styczniowego.