„W kroplach dni powszednich, tak samo jak i w morzu, całe niebo można zobaczyć”. Maria Dąbrowska
Niedziela kazimierska — wrzesień. Dzień Boży. Mama, jak co roku, pojechała do swojej siostry, aby wspólnie z nią odwiedzić grób babci. Zostałam z ojcem. Jutro pojadę do Wa-wy. Zabiorę psy. Mam nadzieję, że obydwa, bo duża suka poszła po kazimiersku w cug. Może się obraziła, bo nie było nas dwie godziny. A może poszła nas szukać albo pozażywać psich uciech? Wiem, że wróci. Tylko kiedy? Zostawiliśmy oba psy na posesji, bo jechaliśmy na osiemnastą do Fary na mszę. Gdy wróciliśmy, dużej, która potrafi skakać przez płot, już nie było.
Jak zwykle w niedzielę nie było gdzie zaparkować, bo jeszcze Warszawa nie wyjechała. Zatrzymałam się na chwilę na Krzywym Kole, żeby ojcu było jak najbliżej. Gdy wysiadł, zaczęłam rozglądać się za dozwolonym miejscem do zaparkowania i wtedy usłyszałam skierowane do mnie słowa:
— Na zakazie chcesz zaparkować. Zaparkuj u mnie za trzy złote, bo dostaniesz mandat.
W taki oto sposób parkingowy zachęcał i zapraszał na dzierżawiony od gminy teren przy dzwonnicy.
„O nie! — odpowiedziała natychmiast moja przekora. — U ciebie na pewno nie zaparkuję”.
Postawiłam samochód na podwórku ciotecznej siostry. Msza miała się za chwilę zacząć. Chciałam dogonić ojca, ale parkingowy znów mnie zaczepił:
— Na zakazie stoisz, dzwonię po policję, to kosztuje sto złotych, u mnie tylko trzy.
Mówiąc to, wziął do ręki telefon komórkowy i zaczął naciskać klawisze.
Poczułam złość, że mnie zatrzymuje. Chciałam pomóc ojcu przy wchodzeniu po schodach. Gdy zobaczyłam, że nie ma go na nich (czyli jest w kościele i nie jestem mu potrzebna), złość niczym już nieskrępowana uwolniła się jak królik z wnyków. Żeby zarobić trzy złote, grozisz, szantażujesz i wystawiasz tutejszej policji etykietkę korupcji, udając, że jesteś ze stróżami prawa w komitywie. Że niby są na twoich usługach, na telefon.
Wiedziałam, że z tym telefonem i mandatem to chciwy blef. Oburzył mnie jednak sposób, próba zarobienia trzech złotych kosztem wizerunku chłopaków w mundurach. To było niesmaczne.
Przed laty przed Farą w czasie mszy stały furmanki. Teraz woziki, bo świat się zmienił. Dobry i wygodny dla „kalik” zwyczaj parkowania przed kościołem podczas mszy trudno jest zmienić. Miejscowi mówią, że te stare to z życia mają już tylko modlenie i trzeba ich na tę górkę kościelną jakoś raz w tygodniu dowieźć.
Podeszłam do parkingowego napakowana emocjami dzikiego konia, którego chce się ujarzmić. Urodziły się z obawy o ojca, z chciwości blefu, agresywnej formy. Ja, grzeczna dziewczynka, która sypała tu kwiatki, tu chrzczona, przyjmująca tu pierwszą komunię, przed tym kościołem i przed tą świętą mszą, z determinacją młodej dzikiej klaczki, w obronie czyjegoś honoru i własnych wartości odparowałam:
— Spróbuj, łobuzie.
A msza jest piękna. Kazimierz gości misjonarza, polskiego księdza z Turkmenistanu, byłej republiki ZSRR. Gościnnie odprawia mszę. Opowiada o mozole pracy na misji wśród ludności głównie islamskiej. Mówi, że 98 procent tej ludności nigdy nie słyszało o Jezusie. Że mają tam 30 nawróconych, że nauka przed przyjęciem chrztu trwa tam średnio pięć lat. Że krajobraz przypomina obrazy biblijne: susza, wielbłądy, figi, granaty, upał. Prosi o modlitwę, bo jest tam sam. Mówi o wypieku tamtejszego chleba, o życzliwości tych ludzi. Mówi o trudach życia, o zwątpieniu, o pokorze.
Wychodzę z ojcem z Fary. Noc otula miasteczko. Bierze i nas w opiekę. Schodzimy na rynek. Rytuał po mszy. Wspomnienia, refl eksje. Po to też jest niedziela. Na rozmowy, na bycie ze sobą, na słodkie lenistwo według przykazania: pamiętaj, aby dzień święty święcić.
Tu się tak święci.
Gdy wracam do siostry na Krzywe Koło po ojcowy samochód, jest już godzina 20.
Zjeżdżamy po kocich łbach powoli. Widzę przed sobą kuzyna, jest pod niedzielną datą. Taki los, takie miasteczko, takie zwyczaje, takie niedzielne piękno, takie geny, które są jak cień.
— Dobry wieczór, wujku — mówi kuzyn do mojego ojca.
Wiem, że pozdrowiłby i mnie, gdybym była sama. Wiem też, że gdy obok mnie jest jakiś mężczyzna, ja staję się natychmiast niewidzialna. Tylko mężczyzna mężczyźnie podaje tu rękę na przywitanie. Kobieta jest tłem, niezauważalną zjawą. Taki obyczaj.
Na podwórku jedna suka — mała jamniczka. Nawołuję, szukam drugiej. Gdzie tam! Zna drogę. Wiem, że wróci, ale jakoś pusto bez niej. No i te role przemienione. To ona zawsze czeka na mnie. Teraz jest inaczej. Spoglądam co chwilę w stronę bramy.
Spakowałam samochód, aby rano po kawie wyruszyć w inny świat. Świat pogubiony. Ten, który jeszcze parę godzin wcześniej zadeptywał to małe miasteczko. Zadeptywał łakomy, jak i ja. Łakomy normalności, prostoty, powolności. Realności pomieszanej z bajką. Rozumiem to dobrze, 35 lat jestem warszawianką. Znam swoją i ich tęsknotę. Znam, i tak jak oni, ciągle tu przyjeżdżam – podkarmić się. Każdemu co innego tu smakuje. Mnie zwyczajność tutejszego dnia. Ciągle jestem łakoma tej codzienności, ciągle głodna.
Lektura na weekend: Niedziela
„Ciągle tu przyjeżdżam – podkarmić się. Każdemu co innego tu smakuje. Mnie zwyczajność tutejszego dnia. Ciągle jestem łakoma tej codzienności, ciągle głodna.” – O niedzieli w Kazimierzu w cieniu Fary – traktuje kolejny rozdział książki Ewy Pisuli Dąbrowskiej „Dwa brzegi ponad tęczą”.