Nazajutrz Zygmunt po cichu uchylił drzwi i wetknął głowę do pokoju córki. Spała opatulona kołdrą po samą szyję. Jej rozwichrzone włosy w kolorze pszenicy spoczywały na białej haftowanej poduszce. Uśmiechnął się z rozczuleniem, ale zamiast wejść do środka, by pogładzić ją po policzku, jak początkowo zamierzał, po prostu się wycofał. Kilka minut później pędził na przystanek autobusowy, przytulając do jednego boku futerał z wysłużoną altówką. Ustalili z Bianką, że to ona zabierze samochód. Na co dzień wymieniali się nim w zależności od potrzeb.
Bianka obudziła się dopiero wtedy, kiedy dzwony w pobliskim kościele zaczęły bić na Anioł Pański. Zerwała się z łóżka. Zamierzała wyjechać koło południa, na razie starała się obudzić. W tym celu zalała wrzątkiem cztery kopiaste łyżeczki kawy.
– Co ja robię? – zapytała samą siebie, kiedy woda zaczęła się przelewać z kubka.
Odłożyła czajnik, usiadła przy stole i przykleiła głowę do szyby. Spojrzała w dół na swój samochód. Stał zaparkowany tuż pod oknami ich mieszkania. Czerwona karoseria prażyła się w słońcu. Po nocnej burzy nie pozostał nawet ślad. Od dwóch dni słońce grzało na zabój. Upały zaczęły się 22 czerwca, lato weszło do miasta z przytupem. Przedwczoraj w szkole było zakończenie roku, z którego Bianka wróciła zgrzana jak mysz. Nic nie zapowiadało, aby dzisiejszy dzień miał być chłodniejszy. Jednak szyba w kuchennym oknie była zimna, widocznie nie zdążyła się jeszcze nagrzać. Ten nagły chłód trochę obudził Biankę. Szybko zrobiła porządek na stole, a potem z szeroko otwartymi oczami przygotowała drugą kawę, dokładnie odmierzając dwie łyżeczki. Zanim kawa wystygła, zdążyła wziąć błyskawiczny prysznic i się ubrać. Śniadanie zjadła, rozmyślając o czekającej ją drodze. Przed trzynastą była gotowa.
Wróciła do swojego pokoju po walizkę. Spojrzała na ciemnowiśniowy futerał. Leżał na parapecie. W dziennym świetle jego odcień wydawał się bardziej soczysty, choć powlekająca futerał skóra była miejscami lekko spłowiała i obdarta. Nagle zapragnęła przyjrzeć się skrzypcom w świetle dnia.
Kiedy odchyliła wieko, poczuła zapach kalafonii i oleju lnianego.
„Widocznie tatko natarł włosie smyczka i naoliwił pudło skrzypiec”, pomyślała. Skrzypce połyskiwały w słońcu, tak że nie sposób było oderwać od nich wzroku. Bianka sięgnęła po smyczek, a potem zaczęła grać swój ulubiony utwór, Nocturne cis-moll Szopena. Dźwięki zawirowały w maleńkim pokoju i wyleciały przez uchylone okno na rozgrzaną ulicę, przyciągając uwagę kilkorga przechodniów, którzy zadzierali głowy, by zlokalizować źródło muzyki.
Gdy Bianka skończyła grać, uśmiechnęła się i otworzyła oczy. Poczuła się pewna siebie. Zawsze czuła się w ten sposób, kiedy trzymała skrzypce. Teraz jednak było inaczej, oprócz zadowolenia pojawiło się w niej coś jeszcze. Nie za bardzo potrafiła to wyjaśnić i ubrać w słowa, bo jeśli chodziło o skrzypce Walentyny, od razu nasuwało jej się jedno określenie: tajemnica. Ten instrument był tak samo nieodgadniony jak kobieta, dla której go stworzono. „Czy ja w ogóle mam prawo ich dotykać?”, przemknęło jej przez myśl, ale wytłumaczyła sobie, że skoro ojciec zdecydował się w końcu je odkurzyć i wyjąć z ukrycia, to zasługują na to, żeby podarować im nowe życie. Nie zdecydowała się jednak zagrać po raz drugi. Sięgnęła po odłożony na parapet futerał. Zrobiła to na tyle nieostrożnie, że zrzuciła pokrowiec na podłogę. Odłożyła skrzypce i smyczek na łóżko, po czym kucnęła, by go podnieść.
Jedna z rozet, ta przy środkowym skoblu, odpadła. Bianka podniosła ją, karcąc się w duchu za nieuwagę. I wówczas coś zauważyła. W środku futerału odpadła pozłacana śrubka, do tej pory przytrzymująca mechanizm skobelka, i odsłoniła brzeg karmazynowego aksamitu, który teraz się odchylał. Bianka bez zastanowienia włożyła palec do luki. Miała zamiar naciągnąć tkaninę, wygładzić ją i z powrotem upchnąć w niej śrubkę, ale wtedy miękki aksamit zaczął się rozchodzić, a dziurka powiększyła się o kolejne kilka centymetrów. Bianka spanikowała. Przez ponad siedemdziesiąt lat skrzypce spokojnie drzemały w wygodnym, miękko wyścielonym opakowaniu, a wystarczyło, żeby na moment wzięła futerał – i już naruszyła bieg historii.
„Może jednak nie powinnam ich zabierać?”, pomyślała, lecz dostrzegła coś, co sprawiło, że zapomniała o swoich wątpliwościach. Zza brzegu odchylonego aksamitu wystawał róg pożółkłej kartki. Bianka chwyciła ją i pociągnęła. Materiał rozchylił się, jeszcze dokładniej ukazując drewniane wnętrze.
– Co to jest? – wyszeptała, ściskając w dłoniach poplamioną kopertę.
Nie była zaklejona, choć czas przyprasował jej brzegi. W środku znajdowała się czarno-biała fotografia. Spoglądała z niej piękna kobieta ze smutnymi oczami. Miała ciemne włosy obcięte na pazia, idealnie przylegające do linii karku. Jej głowę ozdabiała opaska z filuternym pawim piórem. Mimo braku kolorów dało się zauważyć, że modelka ma mocny makijaż. Była taka poważna i skupiona. Na jej głęboko wyciętym dekolcie opierał się łańcuszek zakończony niewielką błyskotką. Bianka odwróciła fotografię i przeczytała:
Ukochany Melchiorze, niestety spotkaliśmy się w złym czasie. Chcę, abyś wiedział, że kochałam Cię całym sercem. Wciąż kocham Cię najmocniej na świecie. I kochać będę po wsze czasy. Bo takiej miłości nie można zastąpić inną. Twoja na zawsze Wanda, 1940 rok
– Wanda? – powtórzyła, wpatrując się w kaligraficzne pismo, które mimo upływu lat wciąż miało ładny kolor ciemnoniebieskiego atramentu. Potem przeniosła wzrok na smutną twarz kobiety. Nigdy nie słyszała o żadnej Wandzie. Nie przypominała sobie, żeby ojciec kiedykolwiek wspominał, by któraś z jego krewnych nosiła to imię. Kobieta ze zdjęcia miała niepokojący wzrok. Bianka włożyła zdjęcie z powrotem do koperty, ale zamiast schować je pod wyściółkę futerału, gdzie prawdopodobnie ktoś chciał ukryć fotografię, wsunęła je między kartki z nutami. Przygładziła aksamit i włożyła skrzypce wraz ze smyczkiem do futerału. Dzięki dwóm pozostałym skobelkom zamknął się bez problemu. Wyniosła walizkę, podręczną torbę i futerał ze skrzypcami do przedpokoju i przyjrzała się wszystkim kątom. Chociaż żyli tu zaledwie trzy lata, zdążyła już bardzo polubić to mieszkanie i teraz myślała o nim z sentymentem, jaki się odczuwa, opuszczając rodzinny dom. Bo teraz to mieszkanie na Winogradach, choć ciasne, niezbyt komfortowe i z głośnymi sąsiadami za ścianą, było ich domem. Tutaj mieszkali ona i jej ukochany tatko. Słońce przestało już tak grzać. Nic dziwnego, dochodziła dziewiętnasta. Nadal było jednak dość parno. Wszystko wskazywało na to, że i dzisiaj przez okolicę może się przetoczyć burza. Bianka zaparkowała samochód tuż przed wjazdem do miasteczka i ruszyła chodnikiem w stronę niewielkiego rynku. Zewsząd ciągnęli ludzie, a na ulicach panował tłok. Mogła to przewidzieć, w końcu była niedziela, a uroczy Kazimierz Dolny, ze swoimi zabytkami i artystyczną atmosferą, stanowił dla turystów wielką pokusę. Nie miała pewności, dokąd jechać, więc postanowiła, że zapyta kogoś z mieszkańców. Dom Klary mieścił się podobno niedaleko centrum, ale nie chciała pobłądzić i utknąć w ślepej uliczce. Nie była wytrawnym kierowcą, właściwie jeździła tylko do pracy. Na szczęście podróż minęła bez komplikacji. Kiedy jednak teraz patrzyła na mnogość pojazdów cisnących się do bram niewielkiej miejscowości i nieprzebrany tłum turystów, który jak rzeka zalewał okoliczne trotuary, czuła się zdezorientowana.
Miasteczko okazało się przepiękne. Nie mogła oderwać oczu od mijanych kamieniczek, a kiedy z oddali dojrzała górujące ruiny zamku i wieży basztowej, natychmiast poczuła ekscytację. Udzielił jej się wakacyjny nastrój, aż chciało się rzucić w wir zwiedzania. Nieduży ryneczek miał w sobie coś magicznego. Zachwycał nie tylko niepowtarzalną architekturą, ale i specyficznym klimatem. Wielość kolorów i zapachów uwiodła Biankę, gdy tylko wysiadła z samochodu. Lubelska ziemia oddychała spokojnie, ogrzewana letnim słońcem, które pomału zaczynało dawać wytchnienie. W centralnym punkcie rynku stała studnia z dziewiętnastego wieku, zwieńczona drewnianym daszkiem. Bianka podeszła bliżej, żeby jej się przyjrzeć. Oblegał ją tłum, mimo to dotarła do gontowego daszka. Zaraz potem wycofała się, nagabywana przez Cygankę. Poczuła pragnienie. Zamarzył się jej sok grejpfrutowy, ale w sklepie mieli tylko pomarańczowy. Przynajmniej był mocno schłodzony. Popijając go, ruszyła w kierunku Wisły za grupką spacerowiczów.
Bulwar połyskiwał w słońcu. Wyglądał jak długa srebrna nitka, oddzielająca ciemnozieloną toń rzeki od brzegu porośniętego trawą. Bianka minęła drewniany statek, który właśnie odpływał w rejs z turystami. Drobna staruszka, omotana jasną chustą, w przypływie spontaniczności pomachała do dziewczyny ręką, na której wisiał aparat fotograficzny. Bianka odruchowo pozdrowiła pasażerkę. Po kilku minutach powolnego spaceru zdecydowała się usiąść na murku ciągnącym się wzdłuż nadbrzeża. Kiedy zajęła miejsce i wygodnie wyciągnęła przed siebie nogi, na moment zamknęła powieki. Już po chwili otworzyła je jednak gwałtownie, czując obok nieproszone towarzystwo.
– Witam miłą panią – odezwał się do niej mężczyzna z czerwoną twarzą i tłustymi, posklejanymi włosami. Trąciło od niego tanim winem.
– Dzień dobry – odpowiedziała grzecznie i sięgnęła po butelkę z sokiem, którą wcześniej odłożyła na bok.
– Straszne gorąco dzisiaj – ciągnął, zachęcony powitaniem Bianki.
– Tak, rzeczywiście. – Uśmiechnęła się niepewnie.
– Pić się chce… – Przysunął się do niej. – Może by tak pani poratowała jakimś groszem? Kupiłbym wino – rzekł z rozbrajającą szczerością.
Mężczyzna miał jasnoniebieskie tęczówki, zmętniałe od alkoholu, który – co było widać już na pierwszy rzut oka – musiał wypijać w hurtowych ilościach.
– Ile pan chce? – Bianka chwyciła szmacianą listonoszkę.
Zwykle nie rozdawała pieniędzy żebrzącym pijaczkom, ale nie wiedzieć czemu ten mężczyzna swoją szczerością w jakiś sposób ją ujął.
Najwyraźniej zaskoczyło go to pytanie, bo nie odpowiedział. Bianka włożyła rękę do torebki i wyjęła z wewnętrznej kieszonki plik banknotów. Podała mężczyźnie dwadzieścia złotych.
– Wystarczy?
Nadal przyglądał jej się z niedowierzaniem. Uniósł rękę, ale nie mógł się zdecydować, czy wziąć od Bianki pieniądze. W końcu chwycił banknot i zmiął go zachłannie, jakby się obawiał, że zaraz ktoś mu go wydrze.
– Wystarczy. Dziękuję – powiedział i przysunął się jeszcze bliżej Bianki. – Pani nie jest stąd. – Nie spuszczał z niej wyblakłych oczu.
– To prawda, nie jestem. Przyjechałam z Poznania. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, spędzę w Kazimierzu najbliższe dwa miesiące.
Mężczyzna poczuł się ośmielony tym nagłym zwierzeniem.
– Rysiek jestem. – Wyciągnął do niej szorstką dłoń z długimi paznokciami.
– Bianka – rzekła z uśmiechem.
– To pewno się jeszcze spotkamy, ja tu często zaglądam. A ty gdzie żeś się zatrzymała?
– Hm… właściwie jeszcze nie dotarłam na miejsce. Dopiero przyjechałam. Wyszłam z samochodu, żeby trochę rozprostować nogi i rozejrzeć się po okolicy. Ale miejsce, do którego zmierzam, jest chyba niedaleko stąd. – Obejrzała się za siebie.
Rysio popatrzył zaciekawiony, lecz o nic nie zapytał, tylko cicho zagwizdał. Bianka wyjęła z kieszeni spódnicy równo poskładaną kartkę z adresem domu Klary Czajkowskiej. Duże, równe litery zajmujące całą długość kartki formatu A5 od razu zwróciły uwagę jej rozmówcy. Uśmiech zniknął z jego twarzy.
– Wie pan, gdzie to jest? – zagadnęła Bianka.
– Kto by nie wiedział? To na tyłach miasteczka, ślepa uliczka, na której końcu stoi tylko jeden dom. Wszyscy w okolicy znają tę starą wiedźmę, która tam mieszka.
Po tych słowach Biankę przeszedł dreszcz. Zrobiło jej się nieprzyjemnie. Przez chwilę nawet pożałowała, że pokazała mężczyźnie kartkę z adresem.
– Jak chcesz, to cię tam zaprowadzę – zaproponował, starając się wygładzić ubranie.
Bianka popatrzyła na niego z wahaniem. Właściwie nie miała jeszcze ochoty opuszczać bulwaru. Dopiero przyszła i ledwie udało jej się złapać pierwszy oddech po podróży. Nadgorliwość nowo poznanego znajomego przeszkodziła jej w podziwianiu
nadwiślańskiej flory.
– Jeśliby pan mógł… – Podniosła się opieszale. Opróżniła butelkę z sokiem i wyrzuciła ją do kosza.
– No pewnie, że bym mógł. – Roześmiał się głośno i zaraz potem zagwizdał. Kiedy to robił, składał usta w rybi dzióbek, a z ich wnętrza wylatywały dziwaczne dźwięki. Sprawiał wrażenie zadowolonego.
– W takim razie chodźmy. – Bianka przewiesiła torebkę przez ramię.
Kiedy zeszli z bulwaru, skierowali się w stronę uliczki, na której końcu Bianka zaparkowała samochód.
– Przyjechałaś do niej? – odważył się zapytać Rysio, gdy już otworzyła drzwi i zaprosiła go do samochodu.
– Tak – odpowiedziała od razu. Wiedziała, że pyta o Klarę. Przyglądał jej się z ciekawością. Usadowił się z przodu i niezdarnie próbował zapiąć pasy.
Bianka przechyliła się do niego i mu pomogła. Potem wyprostowała się, położyła ręce na kierownicy i odpaliła silnik. Zanim jednak ruszyła, odezwała się:
– Pani Klara zaproponowała mi pracę na okres wakacji. – Sądziła, że mężczyznę zadowoli jej odpowiedź.
– W ogrodzie? – Był pewien, że trafił w sedno.
– Nie, nie w ogrodzie. – Bianka uśmiechnęła się lekko i zaczęła cofać samochód.
Dopiero teraz dotarło do niej, że nie ma pojęcia, co powiedzieć, bo przecież nie mogła wyjawić prawdziwego powodu, dla którego zjawiła się w Kazimierzu. Wprawdzie ustaliły z Klarą jakąś mglistą wersję dotyczącą obowiązków, które rzekomo miała wykonywać, ale to wszystko wydawało się szyte grubymi nićmi. Bo jak nauczycielka muzyki miała pomagać wymagającej pani domu w sprawach administracyjnych? Od tego byli wykwalifikowani pracownicy, którzy zajmowali się tym od dawna. Klara była właścicielką sporej winnicy mieszczącej się między Kazimierzem a Nałęczowem.
– Będę pomagała pani Klarze w sprawach administracyjnych. – Bianka starała się mówić oficjalnie, nieważne, co pomyśli na ten temat Rysio.
Najwidoczniej uznał jej wersję za dość wiarygodną, bo tylko zamruczał i odpuścił kolejne pytania.
– Nie wiesz chyba, na co się porywasz. – Odwrócił się w stronę bocznej szyby, a Biankę znów przeszły dreszcze na myśl o tym, co ją czeka.
Niestety wiedziała, na co się porywa. W oczach Klary było coś niepokojącego. Nie ufała jej. Zdecydowała się jednak przyjąć tę posadę, ignorując przeczucia i ulegając zdrowemu rozsądkowi, który podpowiadał jej, że takiej intratnej propozycji się nie odrzuca. Modliła się, żeby udało jej się to, do czego się zobowiązała. Teraz liczyły się tylko pieniądze.
– To tam. – Rysio machnął ręką, kiedy zatrzymali się na poboczu. Szeroka szosa biegła dalej, a z jej prawej strony odchodziła wąska asfaltowa uliczka, kończąca się trawnikiem obsadzonym niskimi iglakami, miejscami wysypanymi jasnymi kamyczkami. Po jednej stronie piętrzył się wysoki mur, znad którego wychylały się stare, chude choiny.
– Na samym końcu są brama i dom – rzekł Rysio, nie doczekawszy się żadnej reakcji ze strony Bianki.
Dziewczyna wpatrywała się hipnotycznie w zacienioną przecznicę, jakby w tej chwili nie istniało nic innego.
– Wysiądę tutaj, mieszkam niedaleko. – Rysio szarpnął za klamkę.
To otrzeźwiło Biankę.
– Ach, nie pomyślałam o tym. Zabrałam pana z centrum, a nawet nie zapytałam, gdzie pan mieszka.
– Niedaleko. – Rozchylił drzwi i wyskoczył na zewnątrz.
– Dziękuję za pomoc. – Bianka zaciągnęła hamulec ręczny. Szosa biegła wzdłuż lekkiego wzniesienia.
– Powodzenia – rzucił Rysio, spoglądając w kierunku posesji Klary, dobrze ukrytej za ogrodzeniem. – Na pewno będzie ci potrzebne. – Wydął usta i znów zagwizdał w charakterystyczny dla siebie sposób.
Bianka zdążyła tylko pomyśleć, że ten dźwięk jest całkiem miły, swojski i jakby znajomy. Odbierała Ryśka jako sojusznika. Czuła się w tym miejscu obco, nie miała pojęcia, co ją czeka po przekroczeniu murów z czerwonej cegły. Bała się ponownego spotkania z Klarą. Kiedy widziały się po raz ostatni na gwarnym poznańskim rynku, miała tę przewagę, że była na swoim terenie, no i był obok niej ojciec. A teraz? Teraz mogła liczyć tylko na siebie.
Odwróciła się przez ramię. Na tylnym siedzeniu dostrzegła wiśniowy futerał. Dłużej zatrzymała na nim wzrok. To dodało jej odwagi. Popatrzyła na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą siedział nowy znajomy. Teraz Rysio stał na zewnątrz. Opierał rękę o dach samochodu i nieśmiało wkładał głowę do środka.
– Będę uciekał. – Odsunął się. – Jeszcze raz dzięki za tamto…
– Miał zakłopotaną minę, ale wydawał się szczęśliwy.
– Do zobaczenia. – Bianka najchętniej zatrzymałaby Ryśka przy sobie. Nagle zapragnęła, żeby stał się jej bodyguardem, żeby przetarł szlak i wprowadził ją na nieznany teren.
Rysio jednak dość szybko się oddalił, wesoło pogwizdując. Po chwili widziała już tylko tył jego szerokiej koszulki, która powiewała jak niebiesko-żółta flaga, poruszana coraz gwałtowniejszymi podmuchami wiatru.
Bianka wychyliła głowę z samochodu i spojrzała w niebo, na którym w szybkim tempie zaczęły się gromadzić chmury. „Czyżby znowu burza?”, pomyślała. Zwolniła ręczny, nabrała powietrza, skręciła w prawo i powoli wjechała w ślepą uliczkę. Im bliżej domu Klary była, tym dotkliwsze odczuwała zimno. Strzeliste choiny, w większości wyrośnięte sosny i świerki, rzucały cień na całą drogę. Bianka jechała tak wolno, że w pewnym momencie wydawało się nawet, że samochód się zatrzymał. Kiedy dojechała do kutej bramy, wyłączyła silnik. Wciąż jednak nie miała odwagi, żeby wysiąść. Znów obejrzała się przez ramię, a przed oczami zamajaczył jej wiśniowy kolor. Poczuła nagły przypływ odwagi. W pośpiechu wyszła z auta, przytrzaskując sobie drzwiami brzeg spódnicy. Wyszarpnęła fragment bawełnianej koronki i bez zastanowienia ruszyła do szerokiej furty.
Nacisnęła przycisk domofonu. Nie usłyszała odpowiedzi. Wspięła się na palce, starając się coś dojrzeć. Zobaczyła duży dom z ciemnoczerwonej cegły, takiej samej, jakiej użyto do budowy parkanu otaczającego posesję. Ktoś zmierzał w jej kierunku. Poczuła panikę, ale się wyprostowała. Zapragnęła założyć na siebie czapkę niewidkę, by stać się niezauważalna dla świata. A przynajmniej być niewidoczna dla osoby, której kroki słyszała coraz wyraźniej po drugiej stronie ogrodzenia.
Dobiegł ją skowyt zawiasów i zaraz potem furtka się rozchyliła. Na tle ciemnozielonej, ocienionej trawy Bianka zobaczyła starszego mężczyznę. Nie był to typ miłego dziadunia z pogodnym spojrzeniem i łagodną twarzą. Wyglądał jak kamerdyner. Być może nawet taką funkcję pełnił w tym domu. Ubrany w ciemnoszary skrojony na miarę uniform, sprawiał wrażenie, jakby był tutaj głównodowodzącym.
– Dzień dobry – wydukała Bianka z obawą, wpatrując się w siwe krzaczaste brwi mężczyzny, mające ten sam odcień co jego bujna czupryna. Wyglądał trochę jak Einstein. O ile jednak sławnego naukowca Bianka darzyła wielkim szacunkiem, o tyle stojącemu naprzeciw mężczyźnie nie miała ochoty nawet podać ręki. Zresztą nie oczekiwał tego od niej.
– Otworzę bramę, pani wjedzie i zatrzyma pojazd przed garażem. Mademoiselle Klara oczekuje pani już od dwóch godzin – rzekł z wyrzutem, spoglądając na nią z góry.
Nie było serdecznego powitania, nie było uścisku dłoni, nie było nawet jednego ciepłego słowa. Mogła liczyć tylko na zdawkowy, urzędniczy ton. Po tym lodowatym prysznicu Bianka wycofała się do samochodu. A kiedy brama się otworzyła, wjechała na terytorium lwa.
Zatrzymała się przed zamkniętym garażem i wysiadła z samochodu. Zaczęła się rozglądać za kamerdynerem – tak go nazwała w myślach. W końcu się nie przedstawił. Nie poznała jego imienia, a słowo „służący”, które najbardziej do niego pasowało, wydawało jej się trochę nieeleganckie.
Nigdzie go nie dostrzegła, więc odetchnęła z ulgą. Otworzyła bagażnik i wytaszczyła z niego walizkę. Potem wyjęła futerał ze skrzypcami. Właśnie wtedy się pojawił. Ten siwy mężczyzna z nienaturalnie szczupłą, bladą twarzą nagle stanął tuż przed nią, jakby wyrósł spod ziemi. Wzdrygnęła się, mocno ściskając futerał. Kamerdyner obrzucił ją lekceważącym spojrzeniem.
– Pani pójdzie za mną – rzekł oschle, po czym ruszył przed siebie wąskim chodnikiem prowadzącym do domu.
Bianka szła parę kroków za nim, starając się dostrzec coś, co spowodowałoby, że choć przez chwilę poczułaby się w tym miejscu dobrze. Niestety się nie udało. Kilkanaście metrów od domu rozpościerał się wprawdzie okazały park, w którym dominowały wyrośnięte choiny, ale teren wokół wydawał się jakiś smutny, zbyt mocno zacieniony. Dom ze starej cegły też sprawiał wrażenie opuszczonego, jak gdyby tęsknił za minionymi czasami. Duże drewniane okna w kolorze ciemnego mahoniu wyglądały jak oczy gigantycznego owada. Bianka czuła się tak, jakby była obserwowana. A może ktoś właśnie jej się przyglądał? Znów przytuliła futerał ze skrzypcami i przyspieszyła kroku, by nadążyć za mężczyzną. Gdy dotarli do drzwi, dziewczyna z obawą przekroczyła próg i uniosła głowę, przechodząc przez bardzo wysoką futrynę. W zimnym, ciemnym holu też wszystko było wysokie. Popatrzyła przed siebie. Długie murowane schody wykończone drewnem wydawały się nie mieć końca. Pierwsze, co przyszło Biance do głowy, kiedy stanęła na początku stopni i dotknęła wygiętej w łuk balustrady z mosiądzu, było to, że szary odcień ścian kompletnie nie pasuje do starego wnętrza. Nie zdążyła się jednak przypatrzyć detalom, bo nagle w drzwiach z prawej strony pojawiła się Klara. Ubrana w długą czarną suknię opinającą jej chude ciało wyglądała jak postać z filmu grozy.
– Dzień dobry, pani Bianko. Długo kazała pani na siebie czekać – przywitała się, wypominając jej spóźnienie, a potem stanęła obok kamerdynera.
Oboje mieli w oczach coś, co odróżniało ich od reszty. Patrząc na tych dwojga, Bianka poczuła się jeszcze bardziej zdezorientowana. To tak, jakby niechęć lokaja i arogancja Klary, którą wyczuła już przy pierwszym spotkaniu, nagle połączyły siły, urosły do monstrualnych rozmiarów, a teraz czaiły się, gotowe, by w każdej chwili zaatakować. Bianka odniosła wrażenie, że jest osaczona. A jedynemu człowiekowi, który na pewno zrozumiałby jej obawy, niestety nie mogła się zwierzyć, bo to tylko potwierdziłoby jego przypuszczenia. Przecież tatko ostrzegał ją przed tym wyjazdem, lecz w tej kwestii Bianka była nieprzejednana, a nawet głucha. Głucha nie tylko na głos ojca, ale i na własne wątpliwości. Teraz stała, mierzona surowym wzrokiem przez Klarę, i zastanawiała się, dokąd ją to wszystko zaprowadzi."
Fragment książki Doroty Gąsiorowskiej
„Melodia zapomnianych miłości"