„Rób coś, aby cię zawsze diabeł zastał zajętym”. św. Hieronim
Spotkałam się gdzieś z tezą, że żyjemy w zwariowanych czasach, bo lot w kosmos odbywa się coraz szybciej, a jazda do pracy coraz wolniej. Tej zwariowanej rzeczywistości towarzyszy osobliwy diabeł — „diabeł Iwan”*, czyli Internet. I o nim teraz rozprawka.
Dla młodych to wyssany z mlekiem matki — czarcik — pomocnik w codzienności. Dla przeciążonych poznawczo, którzy stanowią co najmniej jedną trzecią wysoko cywilizowanych populacji, to istny czart, czyli „diabeł Iwan”.
Dla pokolenia moich rodziców „diabeł Iwan” to zjawisko, które zadziwia możliwościami. Los przewidział dla nich archaiczne instrumenty do poznawania świata — książki, gazety, podróże, telewizję i własny ogląd. Wykluczył ich z Internetu.
Szkoda, że ich wyautował. Dobrze, że mnie nie, ale przecież o mały włos mogłam znaleźć się też poza marginesem. Że tak się nie stało, zawdzięczam swoim dzieciom. To one z uporem wołały mnie do Atari, potem do komputera, żeby czymś się pochwalić. Dziwili się, że nie pamiętam, że nie „kumam”, a to takie proste. No i mnie tymi uwagami skutecznie zawstydzali, więc w czasie wakacji, gdy komputer był wolny (bo dzieci wyjechały na jakieś sportowe obozy), z pomocą męża, karteczek, na których sobie notowałam, oswoiłam się z tym „diabłem Iwanem”. A potem to już życie wymusiło. Gdy weszła era laptopów, byłam otarta jak skórka pomarańczowa.
Moich rodziców czas nie objął. Może przez takie a nie inne tempo techniki. Gdyby komputery były powszechne pół wieku temu, dziś też by „śmigali w sieci jak dzicy”. Ale w ich młodości królowały pychówki na Wiśle i telewizor Wawel. Czas idzie, zostawiając wszystkich nas w archiwum. Pewnie nasi wnukowie też będą nam po cichu współczuli, że na weekend nie lecimy najmodniejszym skuterem w kosmos, na kolejną gwiazdę. Nie polecimy, bo nie będziemy potrafili obsłużyć kosmicznego pojazdu i maski do oddychania.
Z nadzieją, że moje wnuki opowiedzą mi o miłości w gwiazdach (o seksie najlepiej rozmawia się z babciami, a nie z rodzicami i rówieśnikami), opowiadam czasami rodzicom o tym, co ciekawego wyłowiłam w niedostępnej dla nich cywilizacji, czyli w necie.
Z tymi rozmowami o seksie z babcią to nie są wymysły. Wiem, co mówię, bo sama swoją podpytywałam o te figlarne tematy. Kolega mi opowiadał w temacie babcia i seks, że jego babcia jeździła sama do wód, do Petersburga, a nie do Paryża. Tłumaczyła mu, że Petersburg miał wanny z wodą, miał modę na higienę w przeciwieństwie do niedomytego Paryża. Tak, babcie dopiero po latach odkrywają swoje upodobania i miłosne sekrety. Jak masz jeszcze babcię, to nie przegap poruszenia z nią tego fantazyjnego tematu.
Wracając na ziemię, chciałam tym, których Internet ominął, opowiedzieć o internetowej niespodziance. A mianowicie o starym, bo z 1920 roku, niedawno odnalezionym filmie o Kazimierzu. Można go obejrzeć w każdej chwili na YouTubie. To istne cudeńko. Z krajobrazami okolic miasta, z podkładem muzycznym starych piosenek. To Francuzi, realizując geograficzny program o Europie, dotarli wtedy ze swoją ówczesną techniką do Kazimierza. Piszę o tym specjalnie dla tych wyautowanych, dla pokolenia moich rodziców. Żeby mogli poprosić wnuki, dzieci o pokazanie im tego uroczego filmu.
A przy okazji chcę też im powiedzieć, że jest taki portal, który nazywa się: polska.pl, a w nim zakładka „Miasta w dokumencie archiwalnym”. A tam w kolejnej zakładce: „Kazimierz Dolny” można znaleźć ciekawe informacje. Nie trzeba już jeździć do Lublina do Archiwum Państwowego, żeby postudiować stare dokumenty. Na tym portalu ze skanów starych oryginalnych rękopisów można dowiedzieć się o inwentarzu zamku z 1509 roku, o elekcji rady miejskiej z 1586 roku, o morze kazimierskim z 1632 roku. O zniszczeniach, zamożności mieszkańców, nadawanych miastu przywilejach, zarazach i wyposażeniu szkoły elementarnej. Mój tata zdziwił się, gdy mu o tych możliwościach powiedziałam. Mnie zdziwiło jego zdziwienie, a potem otworzyło oczy na rozszczepienie możliwości. A przecież różnica wieku między nami to tylko 25 lat.
No i kiedy tak sobie myślałam, że życie różnie nas obdarowuje możliwościami, że miga, przypomniała mi się rozmowa z babcią.
„Powiedz, masz tak dużo lat, jak mija życie?”, zapytałam ją kiedyś.
„Powiem, ale słowami starej Żydówki, której zadałam w dzieciństwie podobne pytanie. Była koleżanką mojej mamy, siedziała tu, gdzie ty teraz, na stołeczku, i powiedziała mi tak: «Zosiu, wstań i otwórz drzwi». Wstałam i otworzyłam. Kiedy popatrzyłam na nią pytająco,
powiedziała: «Teraz zamknij». Gdy zamknęłam dodała: «Tak mija życie. Miga»”.
Wiem, że nie dogonię w technice moich synów, rodzice nie dogonią mnie.
Życie miga. Otwiera i zamyka drzwi.
Dziekan warszawskiej palestry powiedział aplikantom na pierwszym wykładzie u progu ich drogi zawodowej, że koło pięćdziesiątki skończy się ich czas w zawodzie. Że czas przeniesie ich do archiwum. Gdy mi to syn opowiadał, ze zdziwienia, nie akceptując takiej teorii, zmarszczyłam brwi. Młody, nie zważając na moją reakcję, relacjonował dalej:
— „W wieku 45-50 lat osiągniecie doskonałość zawodową, będziecie mieć już doświadczenie, nazwisko, pozycję. Ale do lamusa będzie was spychać technika, bo świat pod tym względem jest nie do dogonienia. Za szybko pędzi. Bylibyście świetni, gdyby się wtedy technicznie zatrzymał. Ale tak się nie stanie. Nie zatrzyma się”.
Kiedy powtórzyłam to swojemu ojcu mecenasowi, uśmiechnął się i powiedział:
— Mądrze im Gintowt powiedział. Wszystko się starzeje, poglądy i wiedza też. A wiesz, że ja w latach pięćdziesiątych, będąc na trzecim roku studiów, w 1953 zdawałem egzamin z prawa rzymskiego u jego ojca profesora Gintowta. O, to wielkiej klasy człowiek. Uchodził za księcia litewskiego. Wyglądał jak książę, nosił się jak książę. Pamiętam jego charakterystyczny elegancki wygląd. Był przystojny, wysoki jak Podbipięta. Profesor pytał z prawa rzymskiego, pytał do skutku, aż był pewien, że student opanował cały materiał. Mój egzamin skończył się koło północy.
— Zdałeś, tato?
— Zdałem na czwórkę. Profesor miał zwyczaj zapraszać studentów na egzamin do swojego domu pod Warszawą. Kolega z akademika mi opowiadał, że gdy tam pojechali, akurat przywieziono węgiel na opał. Zaproponowali pani profesorowej, że pomogą rozładować. Cóż to było dla nas młodych, silnych chłopaków przerzucić dwie czy pięć ton węgla. Profesorowa dała im łopaty i siup.
Kiedy syn relacjonował mi teorię dziekana Gintowta na temat przemijania, patrzyłam na niego i zastanawiałam się, po co mi ją powtarza, po co mi to mówi. Czyżby dorósł, dojrzał? Przez okres studiów sporadycznie kogoś z wykładowców cytował. Ograniczał się do komentarzy, że ciekawe lub nie są poszczególne wykłady. Tym wykładem z etyki zawodu był wyraźnie zachwycony. Widziałam to w błysku jego oczu, mimice, gestykulacji i uważnym śledzeniu mojej reakcji. Po chwili dotarło do mnie, że dostał do ręki przemawiające do niego, mądre argumenty, którymi się posługuje i które wykorzystuje, żeby mnie zdyscyplinować. Przytaczając pogląd dziekana, podpierając się jego autorytetem, mówił mi:
— Mamo, inni to wiedzą i nazywają po imieniu, pilnuj się, nie zaniedbuj technicznie, bo zostaniesz w archiwum z ograniczoną ilością instrumentów do odbioru świata.
Starszy syn robił to samo, ale w innej formie. Kiedy tylko widział, że piszę ręcznie, pytał, ot tak, z uśmiechem:
— Mamo, po co ci laptop, przecież piszesz ręcznie?
— Lepiej mi się myśli na papierze, synku — odpowiadałam szczerze.
— Przestaw się, to kwestia przyzwyczajenia, zyskasz dużo czasu. Warto. Spróbuj, nie bądź zacofana.
Czasami słyszałam od obu, że to wstyd jak beret, że moi rówieśnicy „śmigają po necie jak dzicy”.
Kiedy jakiś czas później los zetknął mnie z panem dziekanem, pomyślałam: „O, na mojej drodze stanął ten, którego poglądy o przemijaniu cytował mi kiedyś syn”. Może nawet nieświadomy, że młodych wojowników swoimi teoriami prowadzi i porywa jak książę litewski. Że podpierają się jego autorytetem. No i że wykorzystują jego argumenty do dyscyplinowania mam, by nie zostały w archiwum. To ci dopiero władza. Najprawdziwsza, a nie jakieś tam iluzoryczne imperium.
Ten brak obojętności moich synów, to wytykanie, mobilizowanie, zachęcanie, to skupienie na tym, bym nie pozostała w tyle, odbieram jako miłość. Tak, każda miłość to skupienie na drugim człowieku. Dzieci to wielcy nauczyciele. Te małe pijawki od urodzenia nas czegoś
uczą. Pokory, oddania, rezygnowania z siebie. Braku egoizmu w miłości.
A wracając do Kazimierza i do Internetu, na razie, kochane pijawki, pokażcie dziadkom, babciom i ciotkom klotkom ten odnaleziony nieznany dotąd film z 1920 roku. Przy okazji i inne filmy z piękną klasyczną muzyką w tle. Wystarczy dać się poprowadzić w Googlach
Skarabeuszowi 95. To login kogoś, kogo jestem fanką za artyzm kompozycji filmowo-muzycznych o Kazimierzu. Pokazujcie wirtualny świat tym wyautowanym, bo czas za chwilę wszystko przeniesie do archiwum. Ich, nas, Internet i oswojone z nim koty.
Zobaczcie sami, już wyrosło pokolenie kotów, którym nie będzie dane poleżeć na ciepłym, dużym, obłym monitorze.
Już wyrosło.
*„Diabeł Iwan” to powiedzenie używane przez moją babcię, zapewne zapożyczone od Dostojewskiego.