„Owoce dojrzewają w słońcu, ludzie zaś w świetle miłości”. Julius Langbehn
Urodziła się kaliką, z nogami jak rogaliki. Jak już dorosła, na niski stół tymi rogalikami wskakiwała jak żabka, na rękach, bo ręce Bóg dał jej zdrowe.
Kilka wiorst w tę i z powrotem ojciec latami woził ją do krawcowej. Zimą, gdy zaspy nastawały, woził ją saniami, owiniętą w pierzynę. Woził, bo umyślił sobie, że kaliczkę zawodu nauczyć trzeba.
A potem tuż przy budynku gminy chałupę dwuizbową postawił, no i maszynę do szycia kupił. Żeby potrzebna ludziom była.
I ludzie do maniuńkiej kaliczki przychodzili. Początkowo po podwinięcie, naprawienie starego łacha, a z czasem z nowym, do uszycia przychodzili.
Tym, co do urzędu szli, pozwalała rower, zakupy zostawić. Życzliwa ludziom była, bo z życzliwością ojców od urodzenia się zżyła. I tak pół-żabka po swojemu sobie sama żyła.
Aż przyszedł czas, że zackniło się kaliczce dziecka.
Ale jak to dziecko mieć, jak na rogaliki nawet nikt ze smakiem popatrzeć nie chciał.
Znalazła kaliczka sposób. Krawcową przecież była, więc życie sama sobie uszyła.
Upatrzyła sobie jednego, któremu pragnienie swe szczerze wyznała.
— Nic od ciebie nie będę chciała, nikt nie dowie się, kto kalece dziecko zrobił.
Dobrocią i uczciwością chłopa przekonała, bo czym innym przekonać mogła.
No i to niczyje dziecko kaliczka miała. Na ludzi je wychowała, wnuczków się doczekała.
Do tego potrzebna ludziom, bo nie byle kim, ale krawcową przecież była.
Szczęście na miarę szyła.
Co jakiś czas stryj Antoni opowiadał mi o kaliczce. Aż wreszcie powiedział:
— Napisz, to piękna historia.
— Napiszę, stryju, napiszę na dowód, że szczęście nie zawsze ma proste nogi.
Napiszę dla nadziei tych, którym rodzą się takie dzieci.
Napiszę na dowód, jak ważna jest wtedy miłość.
Bo to przecież miłość nauczyła ją żyć bez lęku odrzucenia.
Prawda, stryju?
— Prawda. Święta prawda.