„...człowiek dojrzały nie musi wciąż oglądać się za potwierdzeniem siebie w otoczeniu”. Antoni Kępiński, Psychopatie, WL, Warszawa 2007.
Skończył się sezon ciszy, która trwa tu od Zaduszek do Niedzieli Palmowej. Minął leniwy sen miasteczka jak sen misia w zoo.
Czas ciszy i sezon to dwa rożne światy. Media podają, że w sezonie przyjeżdża tu milion turystów. Podczas snu lunatykują tu pojedyncze zabłąkane dusze. Czegoś szukają, coś tropią. Może wspomnienia?
Dla większości w krzykliwości sezonu jest urok. Ruch napędza, podnieca, zaraża, daje szansę na zdobycie energii.
Kilkanaście lat temu skusił się na majówkę w Kazimierzu Profesor. Nie pochwalił się wcześniej warszawskim asystentom, że ma takie plany. Moj mąż natknął się na niego na rynku zupełnym przypadkiem.
Od Profesora, który usynowił go zawodowo wiele lat temu, nie usłyszał niczego miłego.
Ten nadzwyczajny, skromny, utalentowany, kochany przez asystentów chirurg powiedział do niego tak:
— Dlaczego ja stary uwierzyłem ci, że majówki w Kazimierzu są piękne? Jak tu wierzyć asystentom? Do miasteczka wjeżdżaliśmy półtorej godziny. Żabusia [żona] 45 minut czekała w kolejce, aby zrobić siusiu. Nie było gdzie zaparkować. Nie ma gdzie usiąść, żeby odpocząć, bo wszędzie tłumy. Na dodatek ten piekielny upał. Wracamy zaraz do Warszawy. Bodek, już nie żyjesz...
Nie chciałam stracić męża. Każda kobieta, która obejrzała film Seksmisja, wie, że mężczyźni przydatni są czasami w gospodarstwie domowym.
Zawalczyłam. Wtrąciłam się do rozmowy:
— Panie Profesorze, prosimy z nami. Wytłumaczymy Kazimierz. Będzie to zaszczyt i przyjemność dla nas, proszę zgodzić się na porwanie.
Niebieskie, z mgiełką, dobre oczy Profesora popatrzyły najpierw na Żabusię. Musiały znaleźć przyzwolenie, bo uśmiechnęły się na zgodę.
Zielonym wąwozem, raptem dwa kilometry od rynku, przenieśliśmy Profesorostwo w świat ciszy, spokoju, wiosny i kwitnących drzew. Zjedliśmy obiad na werandzie. Nagotowane było dla kilkunastu osób, więc bez problemu wystarczyło i dla gości umęczonych majówką. Kawę i ciasto podałam pod jabłonką. Było bez napuszenia, ciepło, kolorowo, bo świat rozkwitał.
Były też tutejsze anegdoty, opowiadane przez mojego ojca gawędziarza. Jego nadzwyczajna, pełna życzliwości aura sama z siebie zniweczyłaby profesorskie plany pozbawienia życia asystenta, nawet gdyby lał deszcz. Ale nie lał. Wszechświat sprzyjał ocaleniu Bodka. Pokazał najpiękniejsze kolory wiosny. Nasycone zielenią i kwitnącymi drzewami.
Z tą wiosną w Kazimierzu jest tak, że trzeba wiedzieć, gdzie jej szukać. Trzeba wiedzieć, że na rynku jej nie zobaczymy. Wyprowadza się ten podlotek-trzpiot, myśląc, że jest już paniusią, w niebieskie od przylaszczek wąwozy. Biega po polach, lasach. Flirtuje z kolorami w sadach i nad rzeką, rozsiewając nadzieję.
Nie szukajmy więc jej tam, gdzie jej nie ma.
Pod wieczór, kiedy upał zelżał, objazdem przez Skowieszynek, żeby ominąć korki, Bodek odprowadził Profesorostwo do Puław.
Nietrudno się domyśleć, że zachowałam męża. Grzech namawiania na majówkę został mu odpuszczony.
Od tamtego czasu minęło wiele lat. Profesor od dawna jest na emeryturze. Bodek nieustająco, tak jak za czasów, gdy był żółtodziobem i trafi ł pod jego rękę, wysyła mu z wakacji kartki z pozdrowieniami. Wiem to, bo zawsze razem wybieramy i wysyłamy pocztówki. Profesora cieszyły te kartki. Jednak od czasu tamtej majówki jego podziękowania stały się dla Bodka krzywdzące. Otóż, śmiejąc się, mówił mu: „Bodku, podziękuj żonie za kartkę z pozdrowieniami. To na pewno ona przypomniała ci, aby wysłać ją mnie staremu”.
Nie przyjechał już więcej Profesor na majówkę. Nie miałam okazji powiedzieć mu, że nie muszę przypominać Bodkowi o kartkach do niego. Po rodzicach, to najważniejsza kartka w jego życiu. I nie ma się co dziwić.
Kocha się swoich nauczycieli. Kocha się prawdziwych mistrzów. Jeszcze bardziej wtedy, gdy mistrz jest urzekająco skromny. Gdy nie boi się konkurencji. Nie potrzebuje uznania, jak powietrza. Gdy uczy zawodu z miłością, tak jak ojciec uczy swoje dziecko zawiązywać buciki i jeździć na rowerku.
Dla mnie kartka do Profesora też jest bardzo ważna, bo kochając swoją żonę Żabusię, Profesor uczył żółtodzióbów, jak w ogóle można kochać.
Nie wstydził się i mówił im, jak reagowała jego żona po klinicznych imprezach z okazji pępkówki, obrony doktoratu lub parapetówki. Opowiadał młodym, jak po każdym takim „balecie” dostawał od Żabusi smycz z Żukiem. Profesorowa zarządzała wtedy długi spacer z pieskiem.
„Znów musiałem dotleniać się przymusowo w towarzystwie psa”, żalił się młodym następnego dnia Profesor.
W temacie seks-figli dopytywał Profesor swoich asystentów wprost i publicznie, nie akceptując pozamałżeńskich zauroczeń, czy dostali już od żon po dziobie. Pokazywał im, jak ważna może być kobieta. Uczył przyzwoitości. I tej życiowej, i tej zawodowej.
Miałam wiele okazji rozmawiać z Profesorem.
Zawsze dziękowałam mu za wychowywanie męża.
Wypierał się tej roli Profesor jak żaba błota. Bronił młodziaka jak lew, przekonując mnie, że jest OK i nie wymaga szlifu. Cóż innego mógł powiedzieć młodej żonie ten delikatny człowiek? On wiedział, że ja wiem, że on wie. I tak się wzajemnie kołysaliśmy. Każdy każdego innym uczuciem.
Nie każdy dostaje takiego profesora u progu życia. Nie każdy ma takie szczęście. Przysłowie chińskie mówi, że gdy uczeń jest gotowy, przychodzi nauczyciel.
Może Bodek był gotowy na takiego nauczyciela, może potrzebował właśnie takiego, może musiał takiego dostać. A może tak miał zapisane?
Ma co oddać młodym. Mówi, że uwielbia ich uczyć roboty przy stole. Oni podobno lubią pod jego okiem operować. Lubią, bo czują się pewnie przy jego spokoju. Lubią, bo pokazuje, a nie zastępuje. Lubią, bo nie podnosi głosu, nie strofuje. No i żartuje, a robota sama się jakoś nadzwyczajnie szybko robi.
Młodego nie da się oszukać w żadnym rzemiośle. Młody czuje i wie, że ten, kto krzyczy, ma wątpliwości, obawy lub nie ma talentu. Wie, że to krzyk strachu, niepewności, wstydu nieumiejętności.
Lekuchna ręka w żadnym zawodzie nie krzyczy.
A tak w ogóle, czy życie mistrza może być lekuchne? Ależ nie, bo ciągle przecież jest podglądane wielowarstwowo. Zawodowo i prywatnie. Podglądane przez młode żółtodzioby, co to jeszcze nie potrafi ą, a chciałyby. Podglądane przez pryzmat młodzieńczych, świeżych wartości. Oni może nie wszystko mogą powiedzieć, ale widzą absolutnie wszystko. Jak skaner.
Tak, tak, już za chwilę, bo życie jest chwilą, skan stanie się oryginałem.
I tak wkoło Macieju kręci się życie. Od żółtodzioba do profesora. Od stażowania do emerytury.
Od wiosny do wiosny. Od majówki do majówki.