To kwatera Braci Mniejszych OFM, zaraz po prawej stronie cmentarnej alejki. Niegdyś były tu proste mogiły z metalowymi krzyżami i tabliczkami, z których tylko kilka oszukało czas i przetrwało – dziś pomniki na miarę naszych czasów, łączące prostą opokę i błyszczący granit. Złote litery wydobywają z odległej przeszłości nazwiska braci franciszkanów, listę tę niewielką rozpoczyna ojciec Adrian Gałuszkiewicz… Ostatni zakonnik po kasacie kazimierskiego klasztoru przez władze carskie po powstaniu styczniowym. Tylko jemu pozwolono tu pozostać do obsługi kościoła.
- O. Adrian cieszył się długo dobrym zdrowiem, co wyszło na korzyść kazimierskiemu klasztorowi. Gorliwie pracował przy kościele i brał czynny udział w życiu dekanatu jako duszpasterz i duchowny kierownik księży diecezjalnych. Był osobistością nieprzeciętną, w zakonie był profesorem teologii i filozofii, znanym kaznodzieją. Dzięki tym zaletom był lubiany przez duchowieństwo i licznie gromadził księży na wszystkich klasztornych uroczystościach. Żył życiem zakonnym i takim pozostał dla ludzi i duchowieństwa – pisze o. Albin Sroka w książce „Sanktuarium maryjne franciszkanów reformatów w Kazimierzu nad Wisłą”.
Z działalności o. Gałuszkiewicza nie udało się, jak przyznaje o. Sroka, ustalić zbyt wielu faktów. Trochę więcej światła rzuca na tę postać opowiadanie „Z żywotów świętych” Bolesława Prusa, który miał okazję spotkać tego franciszkanina osobiście. Fragmenty – w pisowni oryginalnej – poniżej.
Prus Bolesław "Z żywotów świętych"
Gdy byłem w mieście K., spotkał mnie pewnego razu miejscowy sędzia śledczy i rzekł z uśmiechem:
— Wyobraź pan sobie, że dzisiejszej nocy ukradli dzwon z klasztoru. Właśnie idę tam, więc chodź pan ze mną, a zobaczysz osobliwość. Jest to dziewięćdziesięcioletni zakonnik, który już sam jeden mieszka w opuszczonych budowlach. A warto z nim pogadać. […]
Miasto K. jest z trzech stron otoczone wzgórzami: na jednem widać szczątki zanikowych ruin, na drugiem stary klasztor, do którego zbliżaliśmy się właśnie przez cuchnącą uliczkę.
Od podnóża góry do świątyni prowadził pochyły korytarz o stu kilkudziesięciu schodach; wielu brakło, więcej było spróchniałych. Po obu stronach korytarza znajdowały się nisze, a w nich obrazy, niegdyś malowane na ścianie, dziś pokaleczone skutkiem opadania tynku, lub zasłonięte wielkiemi plamami wilgoci. […]
Zmęczeni wspinaniem się po schodach, stanęliśmy w otwartej furcie, za którą ciągnął się znowu korytarz, obiegający dokoła zabudowania klasztorne. Było tu cicho i martwo. […]
Na końcu korytarza, w niszy, stał ogromny krucyfiks, pod którym klęczał mnich w czarnym habicie, z głową podniesioną i rozłożonemi rękoma, jakby się rzucał do stóp krzyża, chcąc objąć święte drzewo. Wstrząsnąłem się.
— To posąg — rzekł sędzia.
Skręciliśmy. W drugim korytarzu stał rzeczywisty zakonnik w ciemnej sukni. Złożone na piersiach ręce wsunął w rękawy i patrzył na nas przygasłemi oczyma. Musiał to być człowiek bardzo stary; miał niewielką, białą brodę, czaszkę gładką i żółtawą jak kość, czoło pofałdowane podłużnemi brózdami.
Popatrzył na nas i usunął się w zagłębienie okna, mrucząc łaciński pacierz. Wziął nas za turystów.
— Dzień dobry księdzu — odezwał się sędzia.
— Niech będzie pochwalony — odparł starzec, nie podnosząc oczu.
— Przyszliśmy do księdza dobrodzieja...
— Aha!... Klasztor obejrzeć... Tu już coraz mniej jest do oglądania... Obrazów niema... organy zepsute... chyba groby. Proszę...
Odszedł parę kroków od okna i w przeciwległej ścianie popchnął żelazne drzwi. Spojrzałem. Był tam jakby szereg widnych piwnic. W głębi, z jednej strony okna, wielki stos trumien i desek, z drugiej — kupka czaszek i kości, a wzdłuż piwnicy, na prawo i na lewo, leżały gęsto obok siebie wyciągnięte habity z podniesionemi kapturami i rękawami złożonemi na krzyż. Oswoiwszy się ze światłem, dojrzałem pod jednym kapturem bielejące zęby, a w rękawach parę rąk skurczonych i zeschniętych jak patyki.
— Jestem sędzią śledczym — rzekł mój towarzysz.
— Aaa! Kogóż wy tu sądzić będziecie? — odparł zakonnik, wzruszając ramionami.
— Dziś w nocy ukradli wam dzwon...
— Tak, Marcina ukradli... Pewnie, że w nocy. Kiedym wyszedł dzwonić na jutrznię i pociągnąłem sznur, już nie odezwał się.
— Komuż to ksiądz dobrodziej dzwoni na jutrznię?
— Komu? Wszystkim — odpowiedział, wodząc ręką dokoła.
— A ci słuchają się? — spytał sędzia i wskazał na szereg leżących.
— Ooo! Czasami o północy bywa taki ścisk w kościele, że w stallach umieszczam tylko przeorów, a mniejsi ojcowie siadają w ławkach na środku.
— To ciekawe. Ale kto księdzu dzwon ukradł, a podobno i kołdrę z celi?
— Zawsze ci sami kradną.
— Ale kto? niech ksiądz powie. Mamy kilku podejrzanych i chodzi o stwierdzenie.
Starzec schował ręce w rękawy i podniósł ramiona.
— To nie moja rzecz.
— Jakże nie?... Nie można przecie tolerować złodziei, którzy nawet kołdrę zabrali księdzu.
— Bóg z nimi.
— Ależ oni całemu społeczeństwu wyrządzają krzywdę. Ukrywać ich, znaczy być ich wspólnikiem.
Starzec bystro spojrzał na mego towarzysza.
— Pytali mnie tu już dziś — odparł. — Ale to nie moja rzecz... nie moja rzecz... Miłujcie nieprzyjacioły wasze; czyńcie dobrze tym, którzy was nienawidzą... to moja rzecz...
— Dobre to, z przeproszeniem księdza, dla owiec, które swojem tłustem mięsem częstują wilka i rzeźnika. Ale człowiek ma rozum, ażeby przykładał się do wytępiania złego.
Starzec ożywił się.
— Mówisz pan jak świecki, ale ja jestem zakonnik. Pański obowiązek przestrzegać ludzkich praw; ja muszę pilnować boskich.
— Boskie prawa są na to, ażeby ludziom było dobrze na świecie, ażeby, sami byli coraz lepsi. Boskie prawa są wszechmądre, więc nie mogą być niepraktyczne.
— A co to jest praktyczne? — spytał zakonnik z uśmiechem.
Przymknął drzwi grobów i, drepcząc, poszedł w głąb korytarza, gdzie we framudze znajdowała się ławka.
— Przepraszam — rzekł — że usiądę, bo mi trudno stać. Siadajcie, panowie... Młodzi jesteście i światowi, więc to, com powiedział, może wam wydawać się dziwne, a nawet głupie... Ale to tylko z pozoru... Boskie prawa są bardzo praktyczne i, ażeby świat o nich nie zapominał, muszą być wykonywane choćby przez takich jak ja...
Sędzia trącił mnie kolanem i przymrużył oko, na znak, że teraz właśnie poznam osobliwego człowieka. Staruszek wydobył z za pazuchy lubianą tabakierkę z rzemykiem, otworzył, zażył z przyjemnością ciemno-zielonego proszku i nas poczęstował. Potem wysunął z rękawa chustkę w żółte i ponsowe kwiaty i położył ją przed sobą na pulpicie ławki.
— Trzeba panu wiedzieć — odezwał się sędzia do mnie — że ksiądz dobrodziej był kiedyś sławnym kaznodzieją...
— Ooo!... — szepnął zakonnik — to już bardzo dawno... Zamyślił się. Chuda jego twarz zrobiła się jeszcze chudszą, nagie czoło pofałdowało się jeszcze gęściej i głębiej, zapadłe oczy unieruchomiły się. Zdawał się patrzeć na coś ze wzrastającym podziwem, ale tego, co on widział, my nie mogliśmy dojrzeć.
— To bardzo stara historja — zaczął głosem stanowczym, jakiego nie miał przed chwilą — stara historja... Może dwieście, może trzysta lat temu...
[…]
Gdy, pożegnawszy staruszka, opuściliśmy klasztor, sędzia rzekł, wskazując na osiwiałe mury:
— Fabryka egzaltacji i fantastycznych widzeń!... Ten oto mnich, żyjący między zmarłymi, zaczytany w legendach, tak dalece zerwał z realną rzeczywistością, że bez ceremonji tworzy sobie fakty dziejowe. Szczęściem, krytyka pozytywna potrafiłaby nawet z takiej plewy oddzielić zdrowe ziarno...
— Ale czy potrafi dać nadzieję i zbawiać dusze potępione?...
Tyle Prus. Dziś nad mogiłą ojca Adriana na Wietrznej Górze szumią kazimierskie drzewa. 30 listopada minie 125 rocznica jego śmierci.
Fragmenty opowiadania "Z żywotów świętych" B. Prusa przytoczono z zasobów Polskiej Biblioteki Internetowej.