Piotr – to urzędowe imię ojca, natomiast wśród rodziny i znajomych funkcjonowało wyłącznie jego drugie imię – Tadeusz. Nawet imieniny ojciec obchodził w dniu 28 października – w kalendarzowym terminie imienin Tadeusza.
Rodzice ojca byli bardzo zaangażowani w działalność niepodległościową na rzecz Polski okupowanej przez zaborców, a następnie w tworzeniu państwowości naszej Ojczyzny. Jego ojciec Karol Kuzioła był założycielem Polskiej Organizacji Wojskowej w Kazimierzu i jej pierwszym komendantem. Matka również należała do tej organizacji, aktywnie współuczestnicząc w jej działalności, była bowiem kurierką, wysyłała paczki żywnościowe dla żołnierzy na front. Po tych jakże burzliwych czasach zachowało się dużo pamiątek, dokumentów, których kopie udostępniłem władzom miejscowym, a także Oddziałowi Instytutu Pamięci Narodowej w Lublinie.
Rodzina Kuziołów żyła bardzo skromnie i biednie, dlatego Tadeusz już jako chłopiec w wieku szkolnym był wysyłany na służbę, gdzie pasł krowy i wykonywał różne prace u bogatszych mieszkańców Kazimierza Dolnego. W rozmowie ze mną wspominał, że takie prace wykonywał u swojego wuja – Andrzeja Kijańskiego, który miał gospodarstwo na Miejskich Polach.
Po ukończeniu szkoły powszechnej ojciec uczył się zawodu stolarza w prywatnej wówczas Szkole Rzemiosł Budowlanych w Kazimierzu. Po ukończeniu stał się dyplomowanym fachowcem, potrafił wykonać zarówno domowe, użyteczne meble, jak i… pierwszą gitarę dla siebie. Już wówczas interesował się muzyką, chociaż nie stać było go na kupno własnego instrumentu.
Wspominając lata młodzieńcze, ojciec opowiadał o tym, jak grał na gitarze wśród kolegów i koleżanek. Osobiście pamiętam, jak wykonał drugi egzemplarz gitary, wykorzystując ze starej jedynie gryf z naciągiem strun. Tylko te elementy instrumentu były przez niego – podobnie jak za pierwszym razem – zakupione lub „zdobyte”, bo trudno je było wykonać samodzielnie. Późniejsze spotkania i uroczystości rodzinne przez wiele lat odbywały się niemal zawsze z towarzyszeniem gitary. Ojciec uwielbiał w ten sposób zabawiać gości, śpiewając różne wesołe piosenki, których drobne fragmenty nawet zapamiętałem…
Jako syn legionisty – peowiaka ojciec został skierowany do szkoły podoficerskiej – świadczy o tym zachowana i podpisana umowa Karola Kuzioły i zdjęcia z jego służby. Kształcenie na zawodowego żołnierza zostało jednak przerwane z nieznanych mi przyczyn, być może zdrowotnych.
Mając ukończone 23 lata, ojciec ożenił się z bardzo młodą kazimierzanką – Marią Stasiak, mającą wtedy zaledwie 16 lat. Ówczesne prawo zezwalało pannom na tak młode zamążpójście. Moja mama pracowała wówczas w restauracji i hotelu U Berensa, którego właścicielką była pani Zakrzewska. Ślub i skromne wesele odbyło się w 1940 roku. Mama miała jeszcze dziewięcioro rodzeństwa, z których dwoje zmarło w dzieciństwie. Posiadanie tak licznego rodzeństwa w okresie okupacji – co w tamtych czasach było normą – prawdopodobnie było powodem jej tak szybkiego i wczesnego zamążpójścia. W czasie okupacji młode mężatki były traktowane trochę lepiej. Między innymi właśnie dzięki temu mama uniknęła wywiezienia na roboty przymusowe do Niemiec, choć znaczną pomoc w tym zakresie uzyskała również od pani Zakrzewskiej. Młodsza siostra mamy – Helena jako panna już się przed tym nie uchroniła i na robotach w Niemczech przebywała do końca wojny. Na szczęście trafiła na gospodarza, który stosunkowo dobrze ją traktował. W Niemczech wyszła za mąż za Polaka – Stanisława Dachowskiego, który znalazł się tam w identycznych okolicznościach.
Okres okupacji zapisał się szczególnie w pamięci mojego ojca. Przez jakiś czas pracował na lotnisku w Dęblinie jako stolarz razem z Niemcami. Podczas krwawej środy – 18 listopada 1942 roku – został aresztowany w nocy, podobnie jak wielu mieszkańców Miasteczka i okolic. Przez ponad dwa tygodnie był przesłuchiwany i torturowany przez Gestapo w budynkach obecnego JUNG-u w Puławach celem wydobycia nazwisk ludzi i partyzantów związanych z ruchem oporu. Ojciec również brał udział w zbiórkach i ćwiczeniach partyzanckich odbywających się w Kazimierzu w Chałajowym Dole. Dzięki grypsowi od komendanta AK Bogusława Kostki, w którym dostał informację, że o nim na razie okupanci nic nie wiedzą, oraz dzięki dobrej znajomości języka niemieckiego, do czego się jednak nie przyznawał – uniknął losu większości mieszkańców aresztowanych w tym dniu. Zwolniony po przesłuchaniach wracał do domu pieszo i stracił przytomność. Tylko przypadek sprawił, że został uratowany. Nieprzytomnego, wygłodzonego i zakrwawionego znaleźli przy drodze dobrzy ludzie i przywieźli furmanką do Kazimierza. Cały posiniaczony, z ponadrywanymi ścięgnami długo potem dochodził do zdrowia. Do końca swoich lat miał uraz do Niemców i jak miał tylko taką możliwość, zawsze im wypominał, jakiego doznał od nich bólu i cierpienia.
Rodzice moi czasowo mieszkali na Miejskich Polach w gospodarstwie rodziców mojej mamy, którzy zaraz po zakończeniu II wojny światowej wyjechali na tzw. Ziemie Odzyskanie, skąd powrócili w 1953 roku. Wtedy nasza rodzina ponownie wróciła na Czerniawy, gdzie teraz mieszkam ja ze swoją rodziną.
Ojciec mój – jako muzyk z zamiłowania, a stolarz z wykształcenia – wykonywał stroiki do saksofonów i klarnetów. Ja – jeszcze na Miejskich Polach – wysłuchiwałem, jak pochodzący z Powiśla pan Piesek w ramach kontroli jakości wygrywał na klarnecie różne skoczne melodie. Było to na początku lat 50.
Swoje zamiłowania muzyczne ojciec realizował także, grając w zespole na perkusji nazywanej wówczas dżazem. Nie jestem w stanie ustalić czasu, kiedy ten zespół powstał. Z opowiadań ojca wiem, że grywali już w latach 40., a więc jeszcze za okupacji. Kierownikiem był Jan Księski – akordeonista mieszkający na Albrechtówce. Posiadał wykształcenie muzyczne, sam nawet komponował utwory taneczne, które potem wchodziły w skład repertuaru. Jeden z jego oberków sam potrafię zagrać. Członkami zespołu byli również Longin Wasiłek (saksofon tenorowy) i Zygmunt Madejski (skrzypce). Kiedy chodziłem do szkoły w Kazimierzu Dolnym, to właśnie Madejski prowadził szkolny chór, którego przez szereg lat był dyrygentem.
Zespół cieszył się dużym wzięciem w całej okolicy. Przygrywał na weselach, zabawach karnawałowych, balach sylwestrowych, dancingach, a nawet sporadycznie na choinkach dla dzieci, połączonych z przyjęciem dla rodziców. Sam pamiętam taką zabawę choinkową, która była zorganizowana w Schronisku PTTK przy ul. Krakowskiej.
Perkusja, na której grał mój ojciec, była oczywiście dużo skromniejsza niż obecne takie instrumenty. Posiadała jedynie duży bęben z pedałem, werbel ze sprężynami z jednej strony, dwa talerze umieszczone na specjalnym stojaku przy bębnie oraz pałki drewniane, specjalne długie stalowe "szczotki", czeczotki, tamburyn i kastaniety.
W okresie karnawału oraz latem w okresie turystycznym zespół miał podpisaną umowę z restauracją U Berensa, a potem z Esterką na granie w soboty i niedziele od godzin wieczornych do późnych godzin nocnych.
Dla większości członków zespołu „granie” było zajęciem dodatkowym. Jedynie jego kierownik Jan Księski nie miał innej pracy, dodatkowo tylko uczył w swoim domu młodzież gry na akordeonie. Był mistrzem w tej dziedzinie. Longin Wasiłek prowadził zakład szklarski na ul. Witkiewicza, natomiast Zygmunt Madejski pracował w sekretariacie Szkoły Podstawowej i Liceum Ogólnokształcącego w Kazimierzu Dolnym. Mój ojciec natomiast jakiś czas był zatrudniony w kamieniołomie przy ul. Krakowskiej, a od 1949 roku jako stolarz w Budowlanej Spółdzielni Pracy w Kazimierzu Dolnym. Stolarnia mieściła się w pomieszczeniach wschodniego skrzydła ojców franciszkanów.
W latach 60. ojciec otrzymał korzystną ofertę pracy w jednym z przedsiębiorstw przy budowie Zakładów Azotowych w Puławach. Przez okres 4 lat był również oddelegowany do Włocławka, gdzie został wybrany na etatowego przewodniczącego Rady Zakładowej. Dostał nawet propozycję otrzymania mieszkania zakładowego, ale mama nie wyraziła zgody na wyjazd, ponieważ pracowała jako kucharka w Domu Dziennikarza w Kazimierzu. W tych okolicznościach ojciec musiał zrezygnować z gry w zespole, zastąpił go nasz daleki kuzyn Adam Oroń - szewc z zawodu, mieszkający przy ul. Czerniawy. Ostatecznie zespół rozpadł się ze śmiercią jego kierownika Jana Księskiego.
Ojciec zawsze z lubością wspominał granie w zespole – w Esterce, w willi profesora Pruszkowskiego, w pomieszczeniach Banku Spółdzielczego na piętrze oraz wesela w okolicy.
Marzeniem mojego ojca było, aby któreś z dzieci grało na jakimś instrumencie. Dlatego kiedy miałem 11 lat, zacząłem uczęszczać do Ogniska Muzycznego przy Miejskim Domu Kultury w Kazimierzu. Tam przez rok szkolny uczyłem się gry na akordeonie. Dalej przez trzy wakacyjne miesiące nauczał mnie student Akademii Muzycznej w Krakowie Józef Gromadkiewicz z Jeziorszczyzny. Przez kolejne trzy lata byłem uczony w domu. Po ukończeniu Szkoły Podstawowej w 1961 roku zdałem egzamin do Średniej Szkoły Muzycznej II stopnia w Lublinie, która mieściła się wówczas przy ul. Krakowskie Przedmieście 55. Tam uczyłem się gry na dwóch instrumentach: fortepianie i trąbce. Moją muzyczną edukację przerwały jednak problemy zdrowotne. Po rekonwalescencji grywałem na akordeonie, choć już tylko amatorsko. Kiedy w 1964 roku moja siostra Barbara wyszła za mąż za Mieczysława Sosika z Kazimierza, razem z nim wspólnie muzykowaliśmy w zaciszu domowym, gdyż on również grał na akordeonie. W niedługim czasie szwagier kupił trąbkę i nauczył się na niej grać dzięki mojej pomocy. Grał również na puzonie wentylowym.
Powstanie kapeli przy Ochotniczej Straży Pożarnej w Kazimierzu Dolnym w 1976 roku, której założycielem i kierownikiem był druh Andrzej Rodzik, stało się okazją do dalszego wspólnego z moim szwagrem Mieczysławem grania na różnego rodzaju uroczystościach, imprezach i weselach – aż do lat 90. Najmłodszym członkiem kapeli był szwagra syn, a mój siostrzeniec – Marek. Był bardzo uzdolniony muzycznie, nuty poznał wcześniej niż alfabet. Już jako dziecko umiał grać na kilku instrumentach: akordeonie, gitarze, perkusji, saksofonie i trąbce. Marek swojego talentu muzycznego nie zmarnował – ukończył Wojskowe Liceum Muzyczne w Gdańsku i został zatrudniony w Orkiestrze Reprezentacyjnej Wojska Polskiego w Warszawie. Obecnie dodatkowo koncertuje z amatorską Orkiestrą OSP w Nadarzynie, która w 2017 roku w Tajlandii zdobyła mistrzostwo świata w musztrze paradnej. Dla mojego ojca fakt ten, że miał wnuka muzyka, był powodem wielkiej dumy i satysfakcji. Cieszył się tym bardzo, zwłaszcza kiedy wnuk czasami koncertował w domu dla dziadka i rodziny.
Dodatkową dumą i radością dla nas wszystkich był fakt, że dwaj synowie Marka Sosika, który po ślubie z Wiolettą Borowską w 1990 roku przyjął nazwisko żony, kontynuowali tradycje muzyczne swojego pradziadka, dziadka i swoich rodziców. Żona Wioletta – puławianka też ukończyła ognisko muzyczne w klasie akordeonu. Obydwaj synowie ukończyli średnią szkołę muzyczną: starszy Sebastian – w klasie skrzypiec, a młodszy Dawid – w klasie klarnetu. Sebastian jednak poprzestał na tym etapie edukacji muzycznej, natomiast Dawid w ubiegłym roku został pierwszym w Polsce absolwentem Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach w klasie klarnetu basowego. Dopiero bowiem od zeszłego roku instrument ten można studiować na poziomie magisterskim w polskiej wyższej uczelni muzycznej. Dawid Borowski obecnie jest zatrudniony w orkiestrze Zespołu Pieśni i Tańca Śląsk, często także koncertuje z orkiestrą Krzysztofa Pendereckiego oraz realizuje projekty muzyczne z filharmoniami z całego kraju.
W 2000 roku moja jedyna córka Marta po ukończeniu studiów ekonomicznych w Radomiu wyszła za mąż za pochodzącego z Wierzbicy koło Radomia Mariusza Celeja, który wpisuje się w muzyczne tradycje naszej rodziny. Gra na akordeonie i instrumentach klawiszowych, a także śpiewa. Niegdyś wraz z kolegami prowadził własny zespół muzyczny, występujący na zabawach tanecznych i innych imprezach. Teraz na fortepianie gra jego córka, a moja wnuczka Zuzia Celej, która już drugi rok uczęszcza do Szkoły Muzycznej w Puławach.
Tak jak muzykowanie Marka przynosiło dumę mojemu ojcu, tak teraz muzykowanie mojej wnuczki Zuzi przynosi mi ogromną radość i satysfakcję. Dawid Borowski natomiast jest chlubą całej naszej rodziny. Z radością oglądamy zdjęcia i pochlebne recenzje o jego występach i koncertach na scenach krajowych i zagranicznych. Niestety mój ojciec nie doczekał już tych chwil, aby usłyszeć muzykujących prawnuków. Zmarł 12 kwietnia 1997 roku w szpitalu w Lublinie, po przebytym miesiąc wcześniej ciężkim zawale serca. Przeżył 80 lat. Na jego pogrzebie w wykonaniu Marka zabrzmiały ulubione jego melodie: "Cisza" Niniego Rosso i Adagio Tomasa Albinioniego.
My – kolejne pokolenia – staramy się kontynuować rodzinne tradycje muzyczne i oby to trwało jak najdłużej, gdyż jak mówi stare powiedzenie: „muzyka łagodzi obyczaje”, dzięki niej życie nabiera blasku, staje się przyjemniejsze, znośniejsze, radośniejsze, a ludzie – bardziej szlachetni i wrażliwi.