Pierwsza, zimowa edycja festiwalu Kazimiernikejszyn, którego organizatorem był Włodek Dembowski, już za nami. Pogoda może i nie dopisała, ponieważ zamiast obfitych opadów śniegu Kazimierz powitał uczestnikiem ciepłem i słońcem, ale za to na brak atrakcji nikt nie mógł narzekać. Warsztaty jogi i capoeiry, koncerty, nocne spacery czy bieg ze strażakami przyciągały ludzi, którzy przede wszystkim chcieli spędzić ten czas w dobrym towarzystwie. K.ZIMIErnikejszyn było spotkaniem osób pozytywnie nastawionych do życia, otwartych na nowe doświadczenia i pragnących przeżyć ten weekend w nietypowy sposób. W pięknej kazimierskiej scenerii uczestnicy festiwalu korzystali z przygotowanych atrakcji oraz dzielili się ze wszystkimi swoim entuzjazmem i pozytywną energią. W festiwalu brało udział wielu zaangażowanych ludzi z zewnątrz, jednak równie ważna jest współpraca mieszkańców Kazimierza. Okazali oni – jak podkreślają organizatorzy – dużą otwartość oraz zainteresowanie ideą K.ZIMIErnikejszyn. Jak zapowiedział Włodek Dembowski, za rok zostanie zorganizowana następna edycja K.ZIMIErnikejszyn. Zapraszamy już dziś!
Dziady Kazimierskie, Łąki Łan, November Project, organizacja Zimiernikejszyn, ostatnio nawet jasełka. Jak znajdujesz na to czas?
Nie wymieniłaś wszystkiego!
Co jeszcze?
CzessBand, różne projekty rapowe. Do tego jeszcze Kazimiernikejszyn, Warszawska Turystyka Ekstremalna oraz Klub Tomka Sawyera w Kazimierzu.
To jak znajdujesz na to czas?
Nie wiem. Po prostu tak się to wszystko samo zaczęło naturalnie tworzyć. Ja zawsze miałem taką wizję, że wolę w życiu nie robić nic, niż mam robić coś, co będzie mi sprawiało jakiś problem albo przykrość. Więc całe życie poświęciłem na to, żeby szukać tego, co będzie OK dla mnie i w zgodzie ze mną. Nagle się okazało, że jest! Łąki Łan na początek jako ta baza-matka stworzył warunki do tego, że nagle te inne historie zaczęły się też po prostu dziać.
Co Cię skłoniło, żeby zagrać w jasełkach?
Zostałem zaproszony, żeby zagrać wraz z moją narzeczoną, więc nie wiem, czemu miałbym odmówić?
Odnajdujesz się w roli Józefa?
Wiesz co? Miałem być kiedyś aktorem, przez wiele lat byłem szkolony na aktora, więc chyba w każdej roli potrafiłbym się odnaleźć. Grałem ostatnio u Piotrka Kielara w Satan Spa też kręconym w Kazimierzu, a teraz jestem Józefem. Nie wiem, co będzie później, ale jestem otwarty na wszystko. Jak robi się to z radością i szczerością, to myślę, że nie ma się czego obawiać.
A co warszawiaka i znanego muzyka ciągnie do Kazimierza?
Pierwszy raz do Kazimierza przyjechałem 30 lat temu. Nie byłem jeszcze znanym muzykiem, nie byłem w ogóle znany, byłem nikim – małym, połamanym Włodkiem. Od tej pory zaraziłem się Kazimierzem. Więc to nie jest tak, że ja nagle wymyśliłem Kazimierz, to Kazimierz wymyślił mnie.
To co Cię pociąga w tym miasteczku?
Samo Miasteczko, okolice, czyli wszystko to, co tutaj jest nadzwyczajne. Głównie park krajobrazowy i Małopolski Przełom Wisły. Te niezwykłe zabytki, przyroda, niezwykli ludzie. Jest to miejsce, które na mnie podziałało. Bo już od małego, kiedy jeszcze w ten sposób na świat nie patrzyłem, czułem, że tutaj jest coś takiego, co mi się podoba. A potem się okazało, z biegiem czasu, że się podoba coraz bardziej. Ale widzę, że też podoba się naprawdę wielu fajnym ludziom. Takim ludziom, którzy wyznają w życiu podobne wartości, co ja: bycie blisko kultury, blisko prawdy, blisko harmonii. Podobno pod Kazimierzem jest czakra, więc myślę, że ma to na to wszystko wpływ.
Mówisz, że są tutaj niezwykli ludzie. Czy mieszkańcy Kazimierza różnią się od innych ludzi? Mają inną mentalność niż warszawiacy?
Różnią się nie tylko od warszawiaków. Myślę, że ogólnie od wszystkich ludzi. Tutaj jest coś takiego, że te wszystkie sprawy ludzkie, codzienne bolączki i radości jakoś inaczej są przeżywane. Ja niedawno byłem w Puławach w radiu. Tam odkryłem, że wystarczy, że zobaczy się te bloki i markety i już od razu inaczej się człowiek zachowuje. Inaczej się harmonizuje woda w organizmie. Tutaj tego nie ma. Tu ciągle nie ma takiego momentu, kiedy się przerywa ten nastrój baśniowości. Kazimierz przecież przetrwał dzięki temu, że funkcjonował tu zakaz budowania bloków. A do tego ten aspekt duchowości i magiczności, która od Kozdronia po Dziady Kazimierskie ciągle trwa.
A skąd pomysł na organizację Kazimiernikejszyn?
Gdy byłem w Warszawie na wywiadzie dotyczącym premiery płyty Dziadów, spotkałem kumpla – Michała „El Magico” Niewęgłowskiego. On zapowiadał koncert w Sali Kongresowej. Znaliśmy się z dawnych czasów. Po wywiadzie powiedział mi, że niezłe są te Dziady Kazimierskie. I powiedział, że przygotowuje festiwal, że ma go w planach już od półtora roku. Teraz szuka miejsca i pomysłu. Był już w Giżycku i innych miejscach. Zapytał mnie, co ja na to, czy nie zrobilibyśmy tego razem? Powiedziałem, że tak, zwłaszcza, że ja o czymś takim myślę i chciałbym, żeby to się wydarzyło w Kazimierzu. Tak to się zaczęło i od słowa do słowa – Polska Kazimierzowa!
A skąd pomysł na taki styl? Bo zarówno w Łąki Łan jak i chociażby w Dziadach występujesz w specjalnych strojach. Latem też tak ubrany przemierzasz uliczki Kazimierza. Dlaczego tak się ubierasz?
Myślę, że ludzie zbyt małą wagę przywiązują do swoich ubrań. A czasami zbyt przywiązują się do ubrań, ale do tych, które nie są zbyt istotne. Bo jeżeli ktoś przywiązuje uwagę do marek, to trochę szkoda. Ja zawsze czułem, że ubranie to jest element składowy wielkiej całości. Teraz dzięki temu, że np. w Kazimierzu jestem Dziadem, mogę pójść na spotkanie z burmistrzem ubłocony i nikt mi nie powie, że to wstyd czy siara. Tu każdy wie, że ja naprawdę byłem przed chwilą w wąwozie. Nie ubrudziłem się, bo się upiłem i zasnąłem gdzieś w kałuży, tylko akurat robiłem z Sylwestrem Doraczyńskim foty do "Prawdziwych przygód Paprodziada". Wymyśliliśmy taki projekt. Chodzimy po okolicach i wykorzystując te piękne, malownicze, niebywałe, baśniowe elementy, czasami niespodzianki, na bieżąco tworzymy jakąś rzeczywistość, podkreślamy magię Kazimierza. I jakby o to w tym chodzi – ubranie też do tego mi służy. Ja lubię być tak ubrany, żeby móc w tym pójść i do burmistrza, i do wąwozu. I żeby wszędzie się czuć tak samo, i móc tak samo reagować. Ostatnio rzucił się na mnie duży pies, ugryzł mnie w nogę, ale na szczęście – przez kożuch. Dzięki temu nie byłem na zszywaniu w Puławach. Ogólnie chodzi o to, żeby dywersyfikować potrzeby, zapotrzebowania. Im więcej pożyteczności, przyjemności w jednym, tym milej się to robi i w ogóle żyje się i organizuje.
Za stylem ubierania podąża też styl żywienia. Długo jesteś wegatarianinem?
Już jakieś trzy lata będzie. Gdyby ktoś mi powiedział sześć lat temu, że będę wegetarianinem, to kazałbym mu puknąć się w głowę! No ale już tak się dzieje. Nagle zostałem i nie żałuję.
Jesteś obrońcą zwierząt czy mięso Ci nie smakuje?
A Tobie smakuje mięso?
Tak.
A jadłaś kiedyś mięso bez przypraw?
Nie.
To spróbuj i powiedz, czy Ci wtedy smakuje?
Myślę, że przejdę wtedy na wegetarianizm…
Nie, to nie o to chodzi. Mi się wydaje, że w ogóle wegetarianizm to jest kwestia bardziej duchowości, niż mody i planu na zdrowe odżywianie. Każdy jest taki, jaki jest. Ja przyjaźnię się z tymi, co jedzą mięso. W Łąki Łanie mamy takiego Mega Motyla, który gdy ja zamawiam sobie szpinak, to on wtedy bierze tatara i razem siedzimy, i jemy. Mi się wydaje, że fajnie jest być wegetarianinem, bo to jednak świadczy o jakimś myśleniu o tej planecie. To są jakieś tam ideologiczne kwestie, ale nie czepiałbym się tego. Bo w ogóle jak się zbyt drastycznie, technokratycznie podchodzi do nawet fajnych kwestii, fajnych filozofii, to nic później z tego nie wychodzi.
Skoro jesteśmy przy temacie jedzenia, to opowiedz o paproczochu.
Paproczoch to jest długa historia. To się zaczęło od podróży siostry mojej narzeczonej, Laury, która kiedyś ze swoim chłopakiem pojechała bez niczego w podróż autostopem po świecie. Po drodze jedli to, co znaleźli lub na co na miejscu zarobili. W końcu wylądowali w Mołdawii. I tam w tej Mołdawii spali w namiociku na jakimś polu. W tym samym czasie w pewnej wiosce mołdawskiej, śpiącemu w swej chacie pewnemu Mołdawianinowi śni się, że spotyka blond niewiastę i ciemnego, śniadego typa. I w tym momencie, jak on jeszcze o tym śni, już się pewnie przebudza, jego małżowina (małżonka przyp. red.) idzie z kozami na spacer. I jedna koza, najstarsza, której nigdy nic nie odpiernicza, nagle zaczyna biec. Kobieta przerażona biegnie za tą kozą, woła ją, ale ta koza się nie słucha. Dobiega do namiotu, gdzie leży Laura z Jarkiem. No i zagląda do tego namiotu koza, a ta kobiecina za nią. I później się okazało, że to ta para się przyśniła temu Mołdawianinowi. Tak się zaprzyjaźnili.
Ja też byłem później u nich w Mołdawii. Na miejscu okazało się, że tam jest superziemia. Po pierwsze tania, a po drugie, co ważne, nigdy niepryskana niczym. I po trzecie jest łatwy dostęp do świetnych nasion czosnku, który nigdy nie był modyfikowany genetycznie. Nagle zrodził się pomysł: robimy plantację czochu. Niestety, to się nie sprawdziło, bo nasiona nie były ze Światowego Banku Żywności, które są trochę przygotowywane. Nie wiem, czy są modyfikowane czy nie, ale okazało się, że jesteśmy zbyt ekologiczni na certyfikat. Miało to wszystko pójść od razu hurtowo do Niemiec, do ekologicznych marketów. Ale przez to, że nie zdobyliśmy certyfikatu, trzeba było sprzedawać to detalicznie i stąd pomysł na to, żeby w to wplątać i mnie, i Łąki Łan. Wszystko się ładnie zgrało. Woziłem czosnek na koncerty, sale pachniały czosnkiem, ludzie go kupowali. Przez to, że nie jest spryskiwany żadną chemią, to on już powoli wysycha, gnije, zaczyna dojrzewać, puszcza kiełki. To są ostatnie chwile, żeby tego czochu spróbować, ale kto go spróbował, to twierdzi, że naprawdę smakuje niezwykle. Bo on hodowany był z miłością, na słońcu, nie był odchwaszczany mechanicznie tylko ręcznie...
A wracając do początkowego tematu, czyli Dziadów Kazimierskich – kiedy narodził się pomysł na stworzenie zespołu?
Z Dziadami było tak, że wydarzyła się smutna historia. Sergiusz Odorowski wraz ze swoim ojcem Waldkiem wychowali się w chacie w Plebanim Dole. I nagle się okazało, że tę chatę im zabierają, bo Waldek przeprowadził się do Puław. Kończy się pewna historia. Smutek totalny. My tam, w tej chacie przeżyliśmy mnóstwo wspaniałych historii. Sergiusz rzucił pomysł, żeby jakieś dwie czy trzy pamiątkowe piosenki na ognisku ze wszystkimi, co pojawiali się w Plebance zaśpiewać. Okazało się, że pomysłów na śpiewanie o Kazimierzu jest dużo, normalnie nie mogłem tego zatamować. Kończyłem pisać jedną piosenkę, zaczynałem tworzyć drugą. Okazało się, że po prostu worek pomysłów został przedziurawiony i do tej pory z niego coś wypływa. Nie potrafię się powstrzymać. Praktycznie za każdym razem, jak coś wymyślam, to schodzi to na tematy kazimierskie, ponieważ Kazimierz stał się materializacją mojej pewnej filozofii, która i w Łąki Łanie, i w ogóle w moim życiu jest mi bliska. I to wszystko tak ładnie się połączyło. Stąd Dziady.
Spodziewaliście się takiego sukcesu? Na wasze koncerty przychodzi wielu ludzi.
My się spodziewaliśmy, że zaśpiewamy trzy piosenki na ognisku i koniec! Więc jak mogliśmy spodziewać się sukcesu? Po prostu śpiewaliśmy coraz częściej. Piosenki zaczęły się podobać ludziom i do tej pory my się nie spodziewamy sukcesu. Teraz można powiedzieć, że Dziady faktycznie nabroiły. Zaczęły robić robotę. Pojawiać się i w różnych miejscach, i na koncertach, w telewizji nawet i w radiu były. Porównuję to czasem do amerykańskiego snu. Tak jak Kalifornikejszyn to Kazimiernikejszyn, tak samo tutaj jest to trochę taki kazimierski sen.
A nie baliście się przy pisaniu pewnych tekstów, jak np. o Tybetance, że napotkacie na jakiś opór w stosunku do tej piosenki?
Ogólnie mam takie zdanie, że jak coś wypływa naprawdę prosto z serducha i jest szczere, to się zawsze obroni. Ta piosenka jest na tyle neutralnie zapodana, że wydaje mi się właśnie, że się broni. To jest piękna pieśń. Tam nie ma nic, co by miało się z czegoś śmiać, co by miało komuś uwłaczać czy wytykać, droczyć z czegoś. To jest naprawdę poważna, w baśniowy, kazimierski sposób opowiedziana historia. I tak to zostało odebrane. Ja nie spotkałem się z sytuacją, że nasza „Tybetanka” komuś gdzieś zawadza. Wręcz przeciwnie.
Słyszałam plotki, że źle się dzieje ostatnio w Dziadach. Czy to prawda?
Tak. Dziady trochę się zawiesiły. Dużo różnych sytuacji się wydarzyło. A kazimierzacy już zaczęli przebąkiwać, że to przez to, że się pojawiła kasa. Ale ja tu przyjeżdżałem i tłumaczyłem, o co chodzi w Dziadach. Dziady się na tyle rozwinęły, że zaczęła to być na tyle poważna rzecz, że trzeba było ją zacząć naprawdę poważnie traktować. I nagle okazało się, że sposoby poważnego traktowania Dziadów są różne. Teraz trzeba zebrać te różne pomysły na poważne traktowanie Dziadostwa do kupy, żeby znaleźć wspólny środek. Żeby nie iść zbytnio, tak jak już był kiedyś pomysł w Must be the Music ani też zbytnio w Must be the Melanż. Widzę, że Dziady są jak wino – im starsze, im dłużej ich nie ma, tym bardziej pobudzają o sobie legendę. Więc jeżeli tylko się nadarzy okazja, że się uda Dziadom spoić ze sobą, no to myślę, że wszyscy się będą cieszyć, a Dziady najbardziej. Ostatnio wymyśliłem taki tekst: „lubi radego ludu ten spęd kazimierski Wisłejlend”. Bo dla mnie Kazimierz to jest taki Wisłeyland.
To może będzie pomysł na nową piosenkę?
Ja mogę śpiewać nawet a’ capella. Czy Dziady będą czy nie będą, nowe teksty i piosenki i tak będą powstawać. Będę je najwyżej sam śpiewał na Rynku, razem z tym Cyganem z Puław.
Tak odbiegając trochę od tych tematów, słyszałam, że kiedyś pracowałeś z ludźmi chorymi na autyzm. Kontynuujesz to jeszcze?
Kiedyś zamiast pójść do wojska, poszedłem na służbę zastępczą. I trafiłem do środka z autystami i się okazało, że się uzależniłem. To jest taki świat, który dużo opowiada i dużo pokazuje. Ja starałem się być jak najlepszy dla nich, ale się okazało, że tak naprawdę ja się tam bardzo dużo nauczyłem No i tak to trwa.
W zespole November Project mamy ziomka, instrumentalistę, który ma zespół Aspergera. To jest lekka odmiana autyzmu. November Project zrodził się jakby z tej drogi. W zespole są osoby niepełnosprawne. Gdy byliśmy w Must be the Music, to chcieli zrobić z nas grupę niepełnosprawnych, o których fajnie jest powiedzieć, że jest im ciężko w życiu. A nam nie jest ciężko. My się bawimy! Ostatnio stworzyliśmy nową piosenkę, w której śpiewamy: „miej ambicje być proswedyspozycje”. To jest takie nasze motto. Wszyscy jesteśmy specjalnej troski. Nie ma ludzi idealnych, supernormalnych. Już nie ma.
Zajmujesz się wieloma sprawami, a jakie masz plany na najbliższą przyszłość?
Najbliższa przyszłość to powstająca płyta Łąki Łan. Ostatnio ukazał się nasz nowy numer Biont. Powstają też następne. Do tego festiwal w Kazimierzu, który trzeba rozwijać, bo się okazało, że poza tym, że się trochę nie zbudżetowił i jesteśmy w plecy trochę kabony, to jednak pod innymi względami wszyscy są zadowoleni. Kazimierz jest przeszczęśliwy, urzędy są przeszczęśliwe. Sponsorzy są zadowoleni. I przyjezdni, którzy pojawili się na festiwalu, którzy się dali namówić na to, że tutaj wydarzy się coś niezwykłego. To wszystko wypaliło. Porywamy się na to, żeby zrobić drugą edycję i stworzyć w Kazimierzu stolicę ludzi, dla których hasła łąkowe typu „kierujmy się empatią, nie egoizmem” czy ”wszyscy jesteśmy jednym organizmem”, to nie są wyświechtane frazesy, tylko słowa, które naprawdę nabierają realnych kształtów. Kazimierzacy mówili po festiwalu, że dziwili się, że tacy ludzie jeszcze istnieją, ci, co przyjechali tutaj na festiwal. Moim marzeniem jest, żeby to się po prostu rozwijało.
Zimiernikejszyn jest nawiązaniem do letniego festiwalu?
Zimą w Kazimierzu już mieliśmy dużo różnych imprez. Powstał też taki pomysł, żeby zrobić alternatywną kazimiernikejszynową imprezę zimową. Ale przez to, że finansowe kwestie trochę nam podcięły skrzydła, to się na to nie odważyliśmy. Ale za to ja wymyśliłem, że jednak trochę takim dziadowskim sumptem pokuszę się o organizację tej imprezy. Myślę, że w przyszłym roku to wypali naprawdę profesjonalnie, a póki co – to dla tych wtajemniczonych, zaziomalonych przyjaciół Kazimierza. Bo ludzie się mnie pytają o harmonogram, plan, karnety, o to, czy będą opaski. Nic z tych rzeczy, kto wie, ten wie.
Powiedziałeś, że hasło Łąki Łan to kierowanie się empatią. A jakie jest motto życiowe Włodka Dembowskiego?
Staram się swoje motto wyrażać całym sobą, całą swoją twórczością, swoim sposobem obcowania z ludźmi. Moim mottem życiowym staram się być JA. Ogólnie chodzi o to, żeby mieć świadomość, że my sami nie kończymy się tutaj, na naszym ciele, tylko to wszystko jest jedną, wielką całością. I żeby ta całość razem z nami fajnie współgrała, to muszą być pewne warunki spełnione, czyli otwartość i optymizm. W sumie chyba wszystko opiera się tak naprawdę głównie na poczuciu miłosierdzia. Bo poczucie miłości, miłowania, sprawia, że zaczynamy żyć w harmonii. I to jest moje motto. Chciałbym, żebyśmy żyli tak zwłaszcza tutaj, w Kazimierzu, bo tutaj warunki temu sprzyjają. Naprawdę sporo podróżuję po świecie i wszędzie jest pięknie, ale ja jestem spod Kazimierza. Jestem 140 km spod Kazimierza. Nie ma dla mnie drugiego takiego miejsca we wszechświecie. Kurna chata, KMK* stolicą wszechświata!
*KMK – Kazimiernikejszyn
Z Włodkiem Dembowskim
rozmawiała
Katarzyna Gurmińska