Mała Zosia miała wtedy pięć lat. Do dziś pamięta zaciskane do bólu ręce matki i brata w galowym mundurze strażaka. Czy się bała? – tego nie pamięta. Może trochę wtedy, gdy już było po wszystkim i jeden z Niemców zaczął się zbliżać do ich domu. „Komej! Komej!” – kiwnął na brata, by przyszedł zakopać ciała.
A cała tragedia wydarzyła się naprzeciw jej domu, zaledwie przez drogę. Niemcy otoczyli zabudowania jej chrzestnej w listopadowy ranek, na tyle wcześnie, że wszyscy byli w domu i na tyle późno, że już nie spała. Pogoda? Chyba nie padało. Razem z mamą wyszły na ganek, a potem przed dom, skąd wszystko było dobrze widać. Niemcy we wsi, w której wtedy mieszkało zaledwie 10 rodzin, to było wydarzenie. I zagrożenie, bo przecież wuja już wzywali na gestapo w sprawie partyzantów. I teraz widziała, jak mundurowi popychali go w kierunku stodoły, bili go i krzyczeli. Z domu wyrzucono wszystkich mieszkańców, nawet chrzestną z trzymiesięcznym synkiem i sześcioletnią Krysię, z którą spędzała każdą wolną chwilę. Do dziś zachowało się ich wspólne zdjęcie, zrobione chyba niedługo przedtem. Może latem? Dziewczynki są odświętnie ubrane, mają identyczne sukienki. Fartuszki? Może to był właśnie pierwszy dzień szkoły i stąd ta fotografia? Strzałów nie pamięta, ale wie, że wszystkich spędzono za domem i tam, gdzie jeszcze stoi stara studnia, zastrzelili. Życie stracili wtedy Stefan Grzegorczyk 54 lata, Jadwiga Grzegorczyk 48 lat, Jan Grzegorczyk 23 lata, Franciszek Grzegorczyk 21 lat, Józef Grzegorczyk 19 lat, Stanisław Grzegorczyk 17 lat, Wacław Grzegorczyk 15 lat, Zofia Taracha 25 lat, Krystyna Taracha 6 lat, Bogdan Taracha 3 miesiące.
Niemcy zabili nawet Jana Sobolewskiego z Warszawy, który zaopatrywał się tu regularnie w tytoń, bimber czy żywność. Ostrzegano go, że we wsi są Niemcy, ale on się nie bał. Miał stosowne dokumenty, które tym razem go nie ochroniły. W stolicy pozostawił dwuletniego synka i żonę, która odwiedzała go potem na kazimierskim cmentarzu.
Tragedię 24 listopada 1942 r. przeżyła tylko żona Stefana Grzegorczyka Jadwiga, którą po odejściu Niemców wyciągnięto spod zwału ciał. Ciężko ranna zmarła jednak po trzech dniach w domu swego brata Antoniego Łazińskiego, który mieszkał na dole, w centrum Bochotnicy. Przeżył ją także mąż Zofii Edward Taracha, którego Niemcy nie zastali w domu, ale schwytali go jakiś czas potem, zabrali do Puław i prawdopodobnie tam lub w najbliższej okolicy, jak po latach relacjonował mieszkający poza domem rodzinnym syn Grzegorczyków Edward Grzegorczyk, został rozstrzelany. Niewiele brakowało, by ocalał także najstarszy syn Grzegorczyków Franciszek, który pojechał odstawić do klasztoru kazimierskiego ziemniaki jako kontyngent. Zdążył wprawdzie wyjechać z domu, zanim pojawili się Niemcy, ale wrócił jeszcze spod figury po bat i już nie pozwolono mu odjechać…
Dlaczego doszło do tej masakry? Jedni mówią, że szukali Edwarda Tarachy, podejrzewanego o udział w partyzantce. Inni, że wszyscy młodzi Grzegorczykowie to leśni.
- Jak wynika z relacji świadków, Niemcy, którzy wkroczyli do zabudowań rodziny Grzegorczyków, w stodole znaleźli pościel, bowiem gospodarze tam właśnie spali. Wzbudziło to podejrzenia policjantów, iż przechowywani tam byli partyzanci – pisze w książce „Tragiczny listopad 1942 r. Krwawa środa na lubelskim Powiślu” Alina Gałan. – Tłumaczenia gospodarzy nie odniosły skutku. Zamordowano całą rodzinę.
Kto jest odpowiedzialny za tę tragedię? Alina Gałan ustaliła, że dokonali jej, jak i innych w czasie Krwawej środy w listopadzie 1942 r., funkcjonariusze z I Zmotoryzowanego Batalionu Żandarmerii SS oraz 791 Batalionu Ostlegionów. Edward Nowak, wnuczek pomordowanych Jadwigi i Stefana Grzegorczyków mówi, że w grupie Niemców byli także ludzie mówiący po polsku.
- 24 listopada 1942 r. około godziny ósmej rano z Puław przyjechała żandarmeria niemiecka, a po jakimś czasie policjanci polscy z posterunku w Kazimierzu – relacjonował pracownikom Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Lublinie Edward Grzegorczyk, syn zamordowanych, cytowany w „Tragicznym listopadzie…”.
W domu na Górze zamieszkała z czasem córka Grzegorczyków Aleksandra Nowak z mężem i synkiem.
- Rodzice przeprowadzili się ze Szczekarkowa do Bochotnicy na Boże Narodzenie. I to był błąd – mówi syn Edward Nowak, który historię dziadków zna z opowieści rodzinnych. – Mama dostała silnej nerwicy i po dziesięciu latach zmarła.
Czas płynie nieubłaganie. Od tamtych wydarzeń minęło już 75 lat. Zmarła większość świadków, nieliczni, którzy jeszcze żyją, byli wtedy zbyt mali, by zapamiętać dokładny przebieg wypadków. Mieszają się wspomnienia i późniejsze opowieści tych, co widzieli. Mylą się fakty i przypuszczenia. Bochotnica jednak pamięta. Także o pozostałych, których rozstrzelano na dole 18 listopada 42 r. Przed pomnikiem Krwawej środy w centrum miejscowości łopoczą biało – czerwone flagi, płoną znicze, które też zapalono przed niewielkim odnowionym obeliskiem w lesie u stóp zamku.