monotonnie koń głowę unosi
grzywa spływa raz po raz rytmem
koła koła
zioła
terkocze senne półżycie
drożyną leśną łąkową
dołem dołem
polem
nad wieczorem o rżyska zawadza
księżyc ciemny czerwony
wołam
złoty kołacz
nic nie ma nawet snu tylko kół skrzyp
mgława noc jawa rozlewna
wołam kołacz złoty
wołam koła dołem polem kołacz złoty
(J. Czechowicz, Przez kresy)
- Sądzę, że póki nie wyjdziemy z zaklętego koła paszportów i wiz, literatura nasza będzie musiała być prowincjonalna – nie w tym dobrym znaczeniu. Żeby dobrze oceniać, chwytać intencje pisarza, trzeba móc go do czegoś przymierzyć, odnieść jego twórczość do pisarstwa innych, nie tylko z najbliższego kręgu kulturowego. Nie można ograniczać się do porównań Nałkowskiej z Dąbrowską, Rudnickiego z Brandysem. Trzeba móc porównywać polskich pisarzy do Faulknera, do Baldwina do Mailera – To fragment wywiadu, jakiego w 1972 r. Maria Kuncewiczowa udzieliła Tygodnikowi Kulturalnemu.
Jednocześnie, w tym samym wywiadzie pisarka zwróciła uwagę na walor prowincji – jako miejsca twórczych inspiracji:
- Flaubert był prowincjuszem i Stendhal, i Faulkner byli prowincjuszami. Prowincja jest kopalnią wartości. Ludzie, którzy się formują w wielkomiejskich kawiarniach, nie mają tego zaplecza, jakie miał chociażby Leśmian.
Obydwie wypowiedzi zdają się idealnie opisywać poetę, Józefa Czechowicza. Aby odszukać w jego twórczości – wierszach i korespondencji – związków z Kazimierzem Dolnym nie trzeba wiele wysiłku, lecz… czasu. Poeta uwielbiał pisać listy. Z zachowanej części możemy wnioskować, jak liczną rzeszę odbiorców miały te perełki epistolografii.
Latem 1924 r. w liście do przyjaciela, poety i dziennikarza Wacława Gralewskiego Czechowicz pisał następująco:
- Na Wiśle jest najlepiej. I fala, i wiosła, i słońce, i wiatr. Całe cztery dni chodziłem boso i nago, krzyczałem pełną piersią, oddychałem zieloną Wisłą.
Pobyt Czechowicza w Miasteczku był również związany z malarzem, Janem Wydrą, z którym przyjaźnił się Czechowicz, a który w tym czasie mieszkał w Kazimierzu Dolnym.
Losy tych artystów łączy nie tylko Kazimierz.
- Głodny i bosy chłopiec, biegnący po starych uliczkach miasta już wtedy garnął się do rysunku. Gdy nie było pod ręką kartki papieru, rysował na ścianie izby konne wizerunki królów, o których słyszał w szkole, głowy ludzi z otoczenia, a matka niszczyła te pierwsze dzieła przy każdorazowym bieleniu izby. […] Słońce zachodzi czerwono. Kiedyś oglądałem zupełnie taki sam zachód z Jaszkiem [Jan Wydra]. Włóczyliśmy się wówczas po łąkach Czechówki lubelskiej z tomem Hymnów Kasprowicza. Inny był wtedy mój świat.
- Pisał do mnie Wydra. Może byśmy tak, po moim powrocie do Lublina odwiedzili Łopuszankę wspólnie w jakąś niedzielę ?
O Łopuszance i przyjaźni z właścicielką tej kazimierskiej willi, Heleną Łopuszką pisaliśmy już na naszym blogu.
Czechowicz czuwał nad Janem Wydrą – szukał kupców na jego obrazy, wspierał finansowo.
Do legendy przeszedł zwłaszcza jeden z obrazów, namalowanych przez Wydrę wspominanemu już Wacławowi Gralewskiemu.
- Osobliwością było to, że Wydra był znakomitym medium – wspominał Gralewski – brał udział w wielu moich eksperymentach i portret zrobił w transie. Wystarczyło mu kilka godzin. Tematycznie wizerunek stanowił koncepcję wydobytą z podświadomości. Na płótnie widniała realistycznie namalowana głowa z poszerzonymi znacznie oczami. Była to głowa człowieka idącego przez ciemność i ogromną burzę. Na falach jakby wielkiego huraganu lecą całe stada upiorów i potworów. Z ócz człowieka tryskają smugi światła – usta mocno zaciśnięte wskazują na zacięcie i upór. Gdzieś tam w oddali, w głębinie potwornej nocy jest cel, do którego on uparcie dąży. Można by w tym obrazie znaleźć alegorię i jakby przeczucie późniejszych czasów. Janek po przebudzeniu był bardzo zafrapowany pomysłem i wykonaniem. Uważał, że wykonanie było dobre. Trzymał przez pewien czas portret w domu, ale matka, z którą mieszkał, kategorycznie zażądała usunięcia go. Podobno portret straszył, szczególnie w nocy… Zabrałem go więc do siebie, a następnie umieściłem w redakcji. Ale z kolei Czechowicz oświadczył, że źle na niego oddziałuje i uniemożliwia mu pracę. Obraz zwracał powszechną uwagę, a na wrażliwych działał deprymująco i wydobywał z ich piersi okrzyki. Stał się sui genesis „portretem Doriana Graya”. Wreszcie tak się złożyło, że został zniszczony (do pewnego stopnia za moją aprobatą). Wydra bolał nad tym, a Czechowicz uznał, że była to w pewnym sensie żywa istota i że dokonane zostało morderstwo…
Swoją przyjaźń z Janem Wydrą Czechowicz utrwalił w dramacie "Wskrzeszenie Łazarza", którego akcja toczy się w Kazimierzu Dolnym. Taki tytuł nosi ostatnie dzieło o tematyce religijnej, stworzone przez malarza. Głównymi bohaterami widowiska są malarz, Jan (Jan Wydra), Maria (Żona Wydry, Maria z Maćkowskich) i poeta Henryk (drugie imię Józefa Czechowicza). Pojawiają się tu również mieszkańcy Kazimierza: Szymon, Jasiulina, Bronek, Majster, Majstrowa. Tytułowe Wskrzeszenie ma być opus magnum artysty:
Jan: Śniło mi się raz, że maluję taki właśnie obraz. I że jeśli go namaluję, będę zdrów i choroba nie wróci. Zmartwychwstanę jak Łazarz. Nie śmiej się, uwierzyłem w sen, jak dawno już w nic nie wierzyłem. Zacząłem malować, ale jakoś i to nie idzie.
Tekst dramatu, jak również inna jednoaktówka, tocząca się w Kazimierzu Dolnym, zatytułowana „Czasu jutrzejszego”, której bohaterem był Wydra, były drukowane w czasopiśmie Pion, w roku 1937.
Po śmierci Jana Wydry (zm. 1937 r.) Czechowicz pisał do poety i krytyka literackiego Stanisława Czernika:
- Umarł mi w przewodnią niedzielę towarzysz dzieciństwa i najserdeczniejszy przyjaciel, malarz z Bractwa św. Łukasza.
Kazimierz Dolny, ale także Krasnystaw, Puławy, Zamość, ale także Słobódka, Wilno czy Włodzimierz Wołyński ukształtowały wrażliwość poetycką Czechowicza.
Wrażliwość i umiejętność opisywania prowincji przez poetę łączą jego twórczość z innym mistrzem – Edwardem Hartwigiem. Fotograf zapamiętał Czechowicza tak:
- Byłem zaprzyjaźniony z Józefem Czechowiczem. Pamiętam go jako skromnego, bardzo sympatycznego człowieka. Cichutko mówił, wolno chodził. Przyszedł kiedyś do pracowni na pogawędkę. Trzymał w ręku aparat fotograficzny dając znak, że mamy podobne zainteresowania. Często rozmawialiśmy o Lublinie, o jego zaniedbanych, biednych przedmieściach. Wielokrotnie przemierzałem i fotografowałem te rejony miasta. To są właśnie zaułki, torfowiska, wierzby. Fotografie bardzo proste, ale bardzo polskie pejzaże. Pokazywałem Czechowiczowi moje prace. Oglądał i zamyślał się długo nad nimi. To był przede wszystkim bardzo uroczy i skromny człowiek. Przychodził do mojej pracowni, gdzie lubił sobie posiedzieć. Nigdy się nigdzie nie śpieszył.