Przede wszystkim swój przyjazd zapowiedzieli wschodni Sąsiedzi - dwaj pisarze z Ukrainy Siergiej Ponomarenko i Serhij Sołowjow. Po drugie - trzeba koniecznie obejrzeć świąteczny wystrój "Willi pod Wiewiórką": siedziba zostanie umajona tatarakiem i gałązkami brzóz z okazji niezwykłego dnia, jakim są Zielone Świątki. Ludowcy, do których należał twórca domu - Jerzy Kuncewicz, upodobali je sobie jako najpiękniejsze święto polskiej wsi i obchodzą je od lat 30-tych XX wieku. A więc trzecią przyczyną licznego przybycia gości na spotkanie w Kuncewiczówce powinna być chęć świętowania w domu słynnego działacza ludowego. Warto też - i to jest powód czwarty - odpocząć w pięknym przydomowym ogrodzie, w którym właśnie kwitnie dereń z Florydy, bzy oraz azalie, a wśród nich - stara odmiana pontyjska.
Spotkanie z Sąsiadami rozpocznie się w samo południe. Przypomni ono testamentowe życzenie Marii i Jerzego Kuncewiczów, którzy życzyli sobie, aby w ich domu kultura łagodziła obyczaje i krzepiła przyjaźń. Zapraszamy do lektury niezwykłego utworu Serhija Sołowjowa, a także do Kuncewiczówki.
Szarpany oszalałym wiatrem, przemierzałem peron. Na drzewie konklawe czarnego ptactwa o czymś głośno decydowało. Pasmo chmur powoli skręcało się we wstęgę Möbiusa, ukazując odwrotną stronę nieba. „To be!” „Or not!” „To be!” – nawoływaniem porozumiewały się pociągi. Sygnalizator świetlny jak niezbadana Betelgeuse czerwienią wstrzymywał ruch.
W wagonie nareszcie rozgrzałem się i niewidzialne skrzydła snu legły na moje powieki. Upłynęła chwila czy tysiąc lat i – o zgrozo! Co się stało? Wzdrygnąłem się, rzuciłem do przodu i nawet nie otwierając oczu zrozumiałem, że czuję się jakoś dziwnie, tak, jakbym zachorował. Znacie to uczucie – ledwie zaczynasz chorować, jeszcze nie wiesz o co chodzi, ale już czujesz się jakoś nie tak. Jasna sprawa – zmarzłem i przeziębiłem się… Przypomniałem sobie, że pociąg wyjechał z jakiegoś tunelu, czy coś w tym rodzaju. Dlaczego? Nie wiem. Wydawało mi się. Ale tutaj, jak żyję, żadnych tuneli nie było. Popatrzyłem w okno – zapłakane, nic nie widać. Naprzeciwko obojętnie siedział duży pies. Bezpośrednio na ławce. Obok – jeszcze jeden. A koło mnie – sympatyczna suczka ze szczeniakiem. Wiozę je na wystawę, czy co? Znowu zamknąłem oczy, ale psy odstraszyły sen i najwyraźniej coś mi przeszkadzało. Dokładnie obejrzałem wagon – same psie głowy, ani jednej ludzkiej. Znowu zachciało mi się wytrzeć okno, ale postanowiłem, że nie będę na siebie zwracał uwagę. Psy trochę poszczekiwały na siebie, cicho powarkiwały. A wagon nie zatrzymywał się. Zacząłem gapić się w podłogę, jednocześnie próbując wymyślić coś, co mogłoby mnie uspokoić. A może to wszystko mi się przywidziało i jestem bardziej chory niż myślałem? Gdybym tak zobaczył choć jednego człowieka, to by już coś oznaczało… Nie, lepiej bym tego nie widział – niewielki piesek prowadził na smyczy smutnego człowieka. Z jakiegoś powodu nie miałem odwagi popatrzeć mu w oczy… A on, oswojony, wlókł się za swoim panem i usiadł na podłodze obok niego na drugim końcu wagonu.
„Uciekać” – zahuczało mi w głowie! Ale gdzież jesteśmy? Trzeba jednak przetrzeć okno. Wyciągnąłem w kierunku szyby… rękę? Ale to była moja łapa. Pozostawiła na szkle ścieżkę. W niej zobaczyłem swoje psie oczy. Uspokój się, powiedziałem sam do siebie, uspokój się i zobacz, co jest tam, za szybą?
Sygnalizator świetlny jak niezbadana Betelgeuse czerwienią wstrzymywał ruch. „To be!” „Or not!” „To be!” – nawoływaniem porozumiewały się pociągi. Pasmo chmur powoli skręcało się we wstęgę Möbiusa, ukazując odwrotną stronę nieba. Na drzewie konklawe czarnego ptactwa o czymś głośno decydowało. Szarpany oszalałym wiatrem, przemierzałem peron.