Fotograficzny survival Maksa

Udostępnij ten artykuł

- Wydawało mi się, że jakieś UFO wrzuca mnie w coraz to inne cudze mieszkania, łóżka, lodówki, problemy... Pochodzący z Kazimierza fotografik Maks Skrzeczkowski objechał 18 polskich miast w osiem dni za 375 złotych - pisze Gazeta Wyborcza w Lublinie o zaprzyjaźnionym z naszym Portalem artyście.

- Ostatniego dnia tak dostałem w kość w Białymstoku, że gdyby to był dzień pierwszy, nie wiem, czy w ogóle wyruszyłbym w tę podróż - teraz Maks Skrzeczkowski się uśmiecha. Ale przypomina sobie te minus dwadzieścia stopni w wietrznym Białymstoku i szybko dodaje: - To było okrutne. Nigdy takiego zimna nie czułem.

O innych minusach mówi: - Następuje zmęczenie materiału. Czułem się chwilami jak żołnierz amerykański gdzieś w Afganistanie. Dwadzieścia kilogramów w plecaku, w tym cenny sprzęt fotograficzny, i cały czas w biegu, w ruchu. I cały czas trzeba być czujnym. Widać na zdjęciach, jak jestem zmęczony. W niektórych pociągach było tak zimno, że żeby nie zamarznąć, chodziłem po korytarzu. Raz, pod Krakowem, trafiłem na szajkę złodziei pociągowych. Nie było wątpliwości. Czekali na moment dekoncentracji. Nie dałem się. Dochodził jeszcze stres wynikający z nagłych zmian planów. Bo ktoś nagle dzwonił i mówił, że nie może mnie odebrać z dworca albo ktoś wyjechał, coś się stało - i nie ma dla mnie noclegu. Jak w Zakopanem, tam w końcu od przypadkowej osoby dostałem adres do miejsca, gdzie mógłbym się przespać, z zastrzeżeniem, że może być niebezpiecznie. Noc, ciemno, brnąłem w śniegu, aż dotarłem do chałupy. Wyszedł człowiek z siekierą... Wszystko skończyło się dobrze. Gospodarz uraczył mnie opowieścią o tym, jak gonił go niedźwiedź. Nauczył mnie robić kwaśnicę i po powrocie do domu spróbowałem tej sztuki. Przepis był z pierwszej ręki - kwaśnica wyszła jak ta zakopiańska.

Maks podsumowuje, że jednak żadnych poważnych niebezpieczeństw nie doświadczył, ale nie wie, jak w pewnych sytuacjach zachowaliby się ci, którzy nie mają doświadczenia takich samotnych wypraw.

Był już chyba w ponad 30 krajach. Indie? Dawna sprawa. Trzy lata temu samotnie przemierzał Rumunię, ostatnio bywał na Ukrainie, teraz wybiera się na karnawał do Kolonii. Po chwili już zapomina o mrozie i mówi o zaletach wypraw nawet tak dziwnych, jak ta.

Wyprawa za 375 złotych

- Trafiłem do miast, w których nie byłem i do których jest nie po drodze. Bo jakie są powody, żeby pojechać do Szczecina? Do miast, do których się nie chce jechać. Bo po co miałbym jechać do Olsztyna? Dzięki tej podróży wszędzie było blisko i nie miałem wrażenia, że jadę bez powodu gdzieś na koniec Polski - ilustruje swój sposób myślenia.

Maks wyjechał w ośmiodniową podróż dookoła Polski w niedzielę 17 stycznia o godzinie 4.50 z Kazimierza Dolnego wyruszając najpierw przez Puławy do Lublina, a potem trasa wiodła przez: Warszawę, Łódź, Kielce, Rzeszów, Kraków, Zakopane, Kraków, Katowice, Opole, Wrocław, Zielona Góra, Poznań, Szczecin, Koszalin, Gdańsk, Toruń, Olsztyn, Białystok - i z powrotem do Warszawy. W każdym mieście umówił się z kimś ze środowiska fotograficzno-artystycznego, aby pokazano mu jakieś miejsce, do którego sam nigdy by nie trafił. Wybrał podróż pociągami, spędził w nich ponad 48 godzin, przejechał 3 tys. kilometrów, miał 20 przesiadek. A wszystko dlatego, aby udowodnić, że 375 złotych można odbyć ciekawą podróż. Te pieniądze otrzymał od starosty puławskiego w nagrodę za osiągnięcia w dziedzinie kultury.

Maks Skrzeczkowski pochodzi z Kazimierza Dolnego, ukończył Kolegium Sztuk Pięknych UMCS, jest fotografikiem. I podróżnikiem. - Wydawało mi się, że jakieś UFO wrzuca mnie w coraz to inne, cudze mieszkania, łóżka, lodówki, problemy...

Przywiózł wiele fotografii, już je wstępnie segreguje. Wystawa będzie 16 kwietnia. W Kocku, w pałacu Anny Jabłonowskiej.

Teraz, z perspektywy ciepłego domu górę bierze nie duch reportażu a estetyka, bo z sentymentem patrzy na kadry, w których uchwycił coś szczególnego z krajobrazu miejsca, jakiś zaskakujący detal, intrygujące zestawienie elementów, jak połączone w jednym kadrze sople lodu i łabędzie.

- Dla osób fotografujących taka podróż to superkurs! - zachęca. - To taki fotograficzny survival!

I jeszcze dodaje: - Nie trzeba tak dużo, żeby było fajnie. Najważniejszy deficyt w życiu i w sztuce, to deficyt pomysłów. Nie była to wyprawa na miarę Pałkiewicza albo Kamińskiego, nie taka spektakularna, jak ich, ale równie cenna i dająca zadowolenie.

Mistrz sztangi Wałęsa

Gwoździem podróży był Tomek Wałęsa. Mistrz Polski w podnoszeniu ciężarów kategorii do 56 kilogramów ze Śląska Wrocław. Maks opowiada: - W jego domowym zaciszu do drugiej w nocy rozmawiałem o tematyce podnoszenia ciężarów. On pracował w Ikei, mógł ćwiczyć tylko dwa razy w tygodni, podczas gdy koledzy dwa razy dziennie. I był najlepszy. Oglądałem jego medale. A widziałeś kiedyś buta ciężarowca? Jest na takim koturnie, bo jak wyszarpie sztangę do góry, obcas zabezpiecza przed wywrotką do tyłu. A wiesz jak trzeba zacisnąć dłonie, aby 140 kilogramów sztangi nie wypadło z rąk? Najpierw kciuk...

W Szczecinie trafił na dachy domów z ekipą 12 odśnieżaczy. - Ja miałem aparat, oni łopaty. Gdyby nie ta podróż, chyba nigdy nie znalazłbym się w takiej sytuacji. Bałem się, że zaraz któryś spadnie z wysokości kilku pięter. Dwadzieścia minut zdjęć mnie wykończyło, bo wiał wiatr i czułem, że jest minus 25 stopni.

Zimno miało jedna zaletę: nie psuło się jedzenie. Miał pieczonego kurczaka, który - coraz mniejszy - przewędrował z nim niemal całą trasę.

Zasada i cel były oczywiste i kuszące: super ciekawi ludzie w super ciekawych miejscach. Co to mogło oznaczać? W Rzeszowie trafił do knajpy, gdzie piwo pije się na trumnie. Zaproponowano mu nocleg na stancji z 10 dziewczynami. W Koszalinie gościła go kobieta pracująca z osobami uzależnionymi, więc nasłuchał się o narkomanach i alkoholikach. Tu z kolei spał na nie ocieplonym strychu. W Koszalinie spotkał chłopaka pilnującego parkingu samochodowego przy dworcu kolejowym, który z nudów robił rzeźby śniegowo-lodowe. Zrobił małego fiata malując na bryle śniegowej czarną farbą drzwi tego niby samochodu. Ustawił mały Pałac Kultury i Nauki. Oraz zrobił sobie kolegę z lodu, zakładając mu czapkę. W innym mieście opowiadano o pasjonacie, który robi aparaty otworkowe, na przykład w... lasce albo w spinaczu biurowym. W Lublinie fotografik Andrzej Koziara zaprowadził go o świcie w zakamarki Starego Miasta. Natomiast w Łodzi obejrzał niezwykłą kolekcję paleontologiczną 40 tysięcy skamielin.

Tylko 42 miasta

W piątek Maks będzie we Włodawie, w domu kultury, tradycyjnie też w zakładzie karnym. Opowie o podróżach, a jest znakomitym gawędziarzem, który przekazuje tylko to, co sam doświadczył, pokazuje trofea z wypraw, fotografie.

Ciągnie go w świat daleki jak i w świat bliski, dlatego planuje teraz podróż dookoła... Lubelszczyzny.

W osiem dni objechał 18 miast w Polsce, a ile przez te osiem dni można objechać miast w województwie lubelskim? Liczba jest ograniczona, bo na Lubelszczyźnie są tylko 42 miasta. Maks planuje więc, że objedzie te wszystkie miasta i jeszcze prawie 50 ważnych wiosek czy miasteczek, których nazwy już pobudzają jego ciekawość. Dziennie będzie "pokonywał" 12 miejsc. Wylicza, że pierwszego dnia ruszy z Mięćmierza do Kazimierza Dolnego, potem kolejno do: Bochotnicy, Parchatki, Puław, Nasiłowa, Janowca, Końskowoli, Kurowa, Garbowa i Lublina. Będzie tym razem jechał własnym autem i z rodziną.

- Dlaczego nie autobusami? Liczyć na PKS-y? Nie podjąłbym się takiego wyzwania - mówi nie bez racji. Wyruszy w czerwcu. Bo teraz, zimą, podróżował w najzimniejsze dni i najdłuższe noce. Na podróż po Lubelszczyźnie wybierze czas nocy najkrótszych.

 

Więcej w dzisiejszym wydaniu Gazety w Lublinie.


Grzegorz Józefczuk

źródło: Gazeta Wyborcza w Lublinie

Data publikacji:

Autor:

Komentarze