„Fajny braciszek ze sklepiku”. Tak postrzegało go wiele osób, które zaglądały do kazimierskiego Klasztoru w poszukiwaniu… smaku życia, bo tak chyba można by określić łącznie wszystkie oczekiwania ludzi, którzy niespiesznym krokiem przekraczali próg klasztorny z ciekawością, co ich też czeka po drugiej stronie.
Bywało, że czekał na nich człowiek. Ze swoją opowieścią. O Klasztorze. O ziołach. O życiu. Ojciec Cyryl w swoim sklepiku. Ludzie przychodzili tu ze świata, obcy, nieznajomi, a wychodzili niejako przyswojeni. I nieważne, czy byli to ministrowie, prezydentowa Kwaśniewska czy zwykli ludzie.
- Sklepik to był punkt kontaktowy. Tu można było i zioła kupić, i porozmawiać, i różaniec dostać. Ojciec Cyryl miał taką łatwość w nawiązywaniu kontaktów – wspomina ojciec Bonifacy. – Znał dużo ludzi. Miał dobrą pamięć. Kiedy przychodzili do niego do sklepiku, to pierwsze pytanie było: „A skąd?” I zaraz: „Jak długo jesteś tutaj?” I ludzie nawiązywali z nim kontakty, które odnawiał. Z każdym potrafił porozmawiać i ludzie zapamiętywali go właśnie jako „braciszka ze sklepiku”…
Chociaż tego określenia akurat nie lubił, bo przecież w zakonie był ojcem, miał świecenia kapłańskie.
- Bardzo cenił swoje kapłaństwo – wspomina ojciec Bonifacy. – Nawet wtedy, gdy już z powodu choroby nie bardzo mógł chodzić, przychodził do kościoła. Jeżeli nie mógł stać przy ołtarzu, to siadał, wstając tylko na najważniejsze momenty mszy. Chciał swoje obowiązki spełnić. Jeszcze rano w Wielką Sobotę przyszedł, bo to on zawsze święcił pokarmy, ale już się bardzo źle czuł i nie mógł czytać. Poświęcił chyba raz i powiedział gwardianowi, żeby go zastąpił. Jeszcze wieczorem powiedział, że idzie do kościoła. I brat Daniel pomógł mu wejść. Ledwie wchodził na te dwa stopnie, które prowadzą do prezbiterium… Jeszcze przyjął komunię, ale już nie celebrował…
Mimo choroby często można go było spotkać w konfesjonale, nawet wtedy gdy nie miał wyznaczonego dyżuru.
- Ostatnio z wielkim wysiłkiem chodził do konfesjonału – wspomina pani Wiesława z Kazimierza – ale chodził. Zawsze się uśmiechnął, podał rękę.
Dla wielu był przewodnikiem duchowym.
- Tak, ja ich teraz przejmuję – mówi ojciec Bonifacy. – To są księża i ludzie świeccy, którzy przychodzili do niego – umawiali się telefonicznie – a on ich prowadził, nimi kierował…
Spowiedź na telefon?
- Tak – mówi ojciec Bonifacy. – To zwykle jest nie tylko spowiedź, wyznanie grzechów. To rozmowa.
- A ojciec Cyryl potrafił słuchać człowieka – mówi pani Wiesława – I ludzie przychodzili do niego z różnymi problemami. I pomagał im. Także finansowo.
O takim właśnie pieniężnym wsparciu pamięta m.in. ojciec Bonifacy.
- Ojca Cyryla poznałem w Krakowie przed moim wyjazdem na misje około roku 69. – wspomina. – Byłem wtedy studentem, a on skończył już studia i szedł na swą pierwszą placówkę. To było przelotne spotkanie ludzi pochodzących z tych samych stron: on był z Wilkowa, ja z Powiśla. Drugi raz go spotkałem tuż przed samym wyjazdem w 1970 r. podczas uroczystego pożegnania w klasztorze we Włocławku. To było naprawdę uroczyste pożegnanie. W ogrodzie wybudowano ołtarz polowy. Podczas nabożeństwa wręczono nam – było nas wtedy dwóch kandydatów na wyjazd na misje – krzyże misyjne. Przybyły tłumy. I tak wszyscy byli zajęci tym świętem, organizacją, że nikt się nie zainteresował naszą sytuacją materialną. I tylko ojciec Cyryl podszedł do mnie i spytał: „Słuchaj Bonifacy, a ty masz jakieś pieniądze na podróż”? I pamiętam, przyniósł mi wtedy 1500 zł, co mi wystarczyło nie tylko na podróż do domu, ale i do Krakowa. A on był wtedy tylko katechetą…
Ojciec Cyryl – Mieczysław Plis – pochodził z Wilkowa, liceum ogólnokształcące ukończył w Kazimierzu, chociaż nie była to jego pierwsza szkoła średnia.
- Chodziłam z nim do pierwszej klasy – wspomina Władysława Mazurkiewicz. – Było nas wtedy w 50. roku 55 osób. Pamiętam: egzaminował nas jeszcze Dzierżyński, ale Mietek przyszedł później, razem z Jasiem Gizą, spoza Kazimierza. Był starszy od nas.
Jako, że był spoza Kazimierza, mieszkał w internacie, który wtedy mieścił się w budynku klasztornym. To naturalnie zbliżało go do kościoła.
- Przyjaźnił się z ojcem Klisiem, pomagał mu w ogrodzie – wspomina pani Wiesława. – Przyjaźnił się też księdzem Jachułą z Fary, który uczył nas religii. Pamiętam, jak do Fary chodziliśmy ze szkoły czwórkami. Z jednej strony stała młodzież ze szkoły zawodowej, starsze towarzystwo, bo to były roczniki powojenne… Mieliśmy religię w szkole, ja mam na świadectwie maturalnym religię, chociaż to był rok 53…
Koleżanki ojca Cyryla z kazimierskich czasów szkolnych wspominają go jako spokojnego, cichego i uczynnego kolegę.
- Był średnim uczniem, grzecznym – mówi Władysława Mazurkiewicz. – I zawsze mówił, że będzie księdzem.
I księdzem został. Po skończeniu studiów w Krakowie złożył śluby, przyjął święcenia kapłańskie I udał się na swoją pierwszą placówkę do Stopnicy. Potem był Zakliczyn, Konin i Włocławek. Spełniał się tam w pracy katechetycznej.
- Był bardzo dobrym katechetą. Dzieci go bardzo lubiły – wspomina ojciec Bonifacy. – Przygotowywał je do pierwszej komunii. Już nie na setki, ale na tysiące miał tych dzieci w swoich rachunkach.
W końcu wrócił do Kazimierza i tu był najdłużej. 31 lat. Kościół klasztorny nie miał tu charakteru parafialnego, więc pracę z dziećmi zastąpiły inne obowiązki, a tych w klasztorze nigdy nie brakuje.
- Był bardzo dobrym organizatorem, jeśli chodzi o remonty – wspomina ojciec Bonifacy. – U konserwatora znał wszystkich po imieniu. Gdyby nie on, to dach kościoła by się zawalił. Kiedy ja przyjechałem do Kazimierza i przejąłem przełożeństwo, on wiele mi pomógł, bo znał tutejsze sprawy od podszewki, a ja przyszedłem zupełnie nowy, na dodatek z warunków afrykańskich. Dobrze, że był, bo moje początki tutaj były bardzo trudne.
Tych, którzy czują wobec ojca Cyryla wdzięczność, jest jednak znacznie więcej. Na pogrzebie było ponad 60 księży i naprawdę bardzo dużo ludzi. Odszedł przecież kapłan, spowiednik, katecheta… jego funkcje można by mnożyć, chociaż w rzeczywistości był tylko szeregowym zakonnikiem.
- Nie chciał żadnej innej funkcji – wspomina ojciec Bonifacy. – Chciał pozostać wolnym strzelcem. Wolał, żeby ktoś inny był na pierwszym planie, on sam pomagał i nie wychodził poza linię.
Spokojny, opanowany, ciepły człowiek.
Odszedł w puławskim szpitalu w czwartek 14 kwietnia o piątej nad ranem. Przed śmiercią jeszcze popatrzył na wszystkich, zamknął oczy i zwyczajnie zasnął.
-Miał spokojną śmierć – mówi ojciec Bonifacy – ale myślę, że chociaż cierpiał z powodu zaawansowanej cukrzycy, to sam był zaskoczony rozwojem choroby.
Pochowano go na cmentarzu w kwaterze ojców franciszkanów w Kazimierzu.
- Bo on kochał Kazimierz – mówi pani Wiesława.
I dlatego tu pozostanie.
Jak czytamy na stronie Archidiecezji Lubelskiej, ojciec Cyryl Mieczysław Plis OFM, syn Jana i Katarzyny z domu Rybak, urodził się 2 czerwca 1934 roku w Wilkowie w powiecie opolskim. Do Zakonu Braci Mniejszych wstąpił jako dwudziestolatek 15 marca 1955 r. w Pilicy, tam też 4 kwietnia 1956 r. złożył pierwsze śluby zakonne, wieczyste zaś – 15 grudnia 1960 r. w Krakowie. Święcenia kapłańskie przyjął pół roku później 28 czerwca 1961 r. z rąk biskupa Juliana Groblickiego także w Krakowie, gdzie w latach 1956 – 1962 studiował filozofię i teologię w Instytucie Teologicznym Księży Misjonarzy.
Pełnił posługę duszpasterską jako gwardian, proboszcz, wikariusz domu oraz spowiednik i katecheta w klasztorach: we Włocławku, Koninie, Stopnicy, Zakliczynie i Kazimierzu Dolnym. Od 1987 r. należał do Wspólnoty Braterskiej w Kazimierzu Dolnym.
Fotografie z archiwum
Władysławy Mazurkiewicz
i Wiesławy Opoki