Dwa tańce Andrzeja
Początki mojej znajomości z Andrzejem Siemińskim nikną w mrokach przeszłości i oparach alkoholu. W 1968 roku rozpocząłem pracę w Zakładach Azotowych w Puławach, aby być blisko ukochanego Kazimierza nad Wisłą. Po codzienności fabrycznej z jej zgrzebnością, hałasem, otępieniem i smrodem, tęskniłem do ludzi wolnych, nie spieszących się, nie umęczonych kieratem obowiązków – do artystów. Andrzej jawił mi się niedościgłym ideałem.
Rozmowa z nim była trudna. Nie miał zwyczaju patrzenia na rozmówcę, wzrok uciekał mu gdzieś w bok, a dość niewyraźne mamrotanie ginęło w gęstwinie brody. Natomiast miał w sobie wielki spokój i dobroć.
Mieszkał wraz matką w ślicznej chałupce w środku Kazimierza, całymi dniami przesiadywał na rynku: raz z jednej, raz z drugiej strony, liczył obłoki na niebie i był, wydaje się, szczęśliwy. Nie widywałem go zbyt często przy pracy, ale obrazy malował regularnie, bo coraz to nowe wystawiał na sprzedaż. Dowiedziałem się później, że malował głównie w nocy, w swoim kącie w pokoju, przy lampie biurowej, i że potrafił pracować w każdych warunkach i o każdej porze, bez tego całego malarskiego blichtru, bez pracowni.
Zaraz na początku naszej znajomości kupiłem od niego mój pierwszy obraz. Były to „Bliźniaczki”, podwójny portret dwóch dziewczynek namalowanych sinymi kolorami na czarnym tle. Jest to jeden z najbardziej ulubionych obrazów w mojej kolekcji, która dzisiaj rozrosła się do dużych rozmiarów. „Bliźniaczki” przez pół wieku nie znudziły się, nie opatrzyły. Mają w sobie dziwną moc zatrzymania czasu. Patrząc na nie, widzę Kazimierz z tamtych lat: bliźniaczki przechadzające się po rynku, wtorkowe i piątkowe jarmarki z furmankami i Andrzeja siedzącego pod murem kamieniczki Przybyłów. Sądzę, że „Bliźniaczki” to jeden z najlepszych obrazów, które Andrzej w ogóle namalował. Urzekająca jest jego prostota i szczerość. Myślę, że jest w tym obrazie coś, co na przykład pilnie obserwują profesorowie akademii sztuk pięknych u swoich studentów, aby potem próbować naśladować ich świeżość i naiwność. I nie mogą. Nie jest to kwestia techniki, a raczej umiejętność spontanicznego, niezmanierowanego przekazania uczucia płynącego z serca bezpośrednio na pędzel. Inne obrazy Andrzeja z tego okresu mają jeszcze piętno pewnej porowatości, niepewności, brakuje im rozmalowania albo artystyczne przetworzenie rzeczywistości jest tam jeszcze przesadne lub niezgrabne. „Bliźniaczki” są trafione: niczego za dużo, niczego za mało. Kolorystka więcej niż skromna, rysunek niemal graficzny, format mały, oszczędny. Porównywalną oszczędność środków przy gigantycznym efekcie stosował pod koniec życia Jacek Sempoliński. Andrzejowi Siemińskiemu udało się to w jednym z pierwszych obrazów, być może jedynym takim.
Potem Andrzej poszedł na Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie. Dostał się do prestiżowej pracowni prof. Stefana Gierowskiego. Mieszkał w Dziekance na Krakowskim Przedmieściu, zapisałem nawet numer pokoju – 63. Widywaliśmy się rzadziej. Kiedyś odbywał się jakiś artystyczny ubaw na poddaszu Nowego Światu, wszyscy goście byli nieźle nabzdryngoleni, były tańce i śpiewy. Andrzej tańczył jak w transie: z rękami uniesionymi nad głową, z palcami spuszczone luźno jak szpony, z kolanami podrywanymi pod brodę, z rozszerzonymi dziko oczami, z zębami wyszczerzonymi w grymasie wściekłości czy śmiechu, owiany zwirowaną grzywą długich włosów i brody… Warszawskie snoby spoglądały na ten taniec z pogardliwym uśmieszkiem. Dla mnie było to rozpaczliwe miotanie się zwierzęcia uwiezionego w klatce, pozbawionego przestrzeni i powietrza. Klatką Andrzeja był wielkomiejski gwar, ciasnota akademika, duchota akademii i prowincjonalny konwenans bananowej warszawki.
Malarstwo Andrzeja zmieniło się w tym czasie dramatycznie. Stało się niespokojne i drapieżne, rozchwiane. Pamiętam jego wystawę z tamtego okresu w klubie „Medyk” przy ulicy Oczki w Warszawie. Wśród wielu obrazów były tam dwa większe, o wymiarach ok. 140×80, oba pod tym samym tytułem „ Kłąb”. To był właśnie tańczący Andrzej, a właściwie tańcząca grupa – splątany w konwulsjach kłąb Andrzejów. Dzikie twarze, rozpryśnięte na wszystkie strony ręce i nogi, karminowe, wykrzywione usta. Jeden namalowany był w odcieniach zielonkawych, drugi w błękitach. Wymiary obrazów utrudniały Andrzejowi trzymanie ich w pokoju akademickim, więc chętnie oddał mi je na przechowanie. Ten depozyt przeciągnął się do paru lat i mimo, że były to dzieła mało przyjazne, a nawet dość odstraszające, to wrosły w moją codzienność, wisiały nad moim łóżkiem i wtopiły się w moje intymne wnętrze. Gdy wreszcie Andrzej zażądał zwrotu, zwlekałem tak długo, jak się dało, ale on naciskał, ponieważ potrzebował pieniędzy. Wreszcie przywiozłem oba „Kłęby” do Kazimierza. Gdy przed domem Andrzeja wyjmowałem je z samochodu, przechodzący obok nasz wspólny znajomy, geodeta miejski, Henio Compała wyraził chęć kupna obu za 20 złotych. „A bierz!” – wykrzyknął Andrzej, śmiejąc się głośno i chrapliwie. Wziął 20 zł i poszedł do domu. Henio zabrał obrazy, a ja zostałem z otwartym bagażnikiem i z otwartymi ustami. „Kłęby” zobaczyłem jeszcze raz po kilku latach w galerii „Stodoła” przy ulicy Lubelskiej w Kazimierzu. Były obrzydliwie odrestaurowane, jakieś wygładzone, polane świecącym werniksem, pozbawione oryginalnej dzikości i chropowatości, wykastrowane.
Przez długie lata nie miałem z Andrzejem żadnej styczności. Zresztą przechodziłem wtedy bardzo burzliwy okres w moim życiu i mocno ograniczyłem większość kontaktów towarzyskich. Gdy spotkaliśmy się ponownie, sytuacja życiowa Andrzeja uległa wielkiej zmianie – wrócił właśnie do domu po czteroletnim pobycie w Nowym Yorku, a u jego boku pojawiła się żona Katarzyna. Może lepiej powiedzieć, że to raczej Katarzyna przytroczyła do swego boku Andrzeja. Długo mieszkali w jednym pomieszczeniu na piętrze w starym domku Siemińskich przy Małym Rynku, a dopiero po śmierci matki Andrzeja w 2003 roku zajęli również parter, remontując i unowocześniając całe wnętrze. Gdy pewnego słonecznego jesiennego poranka zobaczyłem Andrzeja przed jego furtką rozrzucającego ziarno ptakom, a chmara gołębi otaczała mu głowę, siadając na ramionach niby jakiemuś świętemu (przypominał w tym momencie św. Franciszka z Asyżu na freskach Giotta di Bondone) zrozumiałem, że życie Andrzeja zatoczyło krąg. I oto znowu spokojnie dodaje dzień do dnia, oddając się swojemu ukochanemu malarstwu, siedząc na rynku po jednej lub po drugiej stronie, patrząc na przepływające nad nim obłoki.
Egzystencja „młodych” (oboje byli już dobrze po czterdziestce) była zdecydowanie skromna, ale odniosłem wrażenie, że są z życia zadowoleni. Andrzej – oprócz zwykłych, starych nawyków – oddawał się dość intensywnej aktywności parafialnej. Związek Andrzeja z kościołem był dla mnie nowością i niespodzianką. Był to ewidentny wpływ żony, aktywnej działaczki katolickiej, potrząsającej chrześcijańską wspólnotą kazimierską bez litości. Z jej inicjatywy Andrzej stał się wiernym uczestnikiem pielgrzymek do różnych świętych miejsc, często bardzo odległych. Na przykład pielgrzymka Siemińskich do Medjugorje trwała 82 dni w jedną stronę. Wychodzili po prostu z domu w Kazimierzu bez bagażu i praktycznie bez pieniędzy i wracali po wielu miesiącach zdrowi, opaleni i szczęśliwi.
Jak wszystko, co działo się dookoła niego, tak i te pielgrzymki uwiecznił na swoich obrazach. I taki jest drugi obraz Andrzeja Siemińskiego, który posiadam w swoich zbiorach: „Pielgrzymka” z 1995 roku. Rozkołysany marszem tłum sylwetek ludzkich w nieokreślonej przestrzeni błękitów niknie w rozświetlonym nad horyzontem niebie. Nie ma tu nic z panujących wtedy trendów w malarstwie, żadnej pretensji, silenia się na „nowoczesność”. Usłyszałem nawet opinię jednego z kazimierskich malarzy (o którym dzisiaj nikt już nie pamięta), że tak się przecież teraz nie maluje. Przez przypadek podkreślił on jedną z głównych cech malarstwa Andrzeja Siemińskiego: malował zawsze tak, jak chciał i jak czuł, a nie tak „jak się maluje”. „Pielgrzymkę” kupiłem po dużej wystawie, którą Andrzej urządził w domu parafialnym kazimierskiego Kościoła Farnego.
Pielgrzymki wyczerpywały chyba nieco siły Andrzeja. Choć od wielu ich uczestników słyszę, że takie dalekie marsze, szczególnie w świętym celu, są zdrowe dla ciała i duszy, i są niewątpliwie dowodem nieprzeciętnej wytrzymałości i hartu, to jednak Andrzej stawał się coraz słabszy. Kiedy szliśmy kiedyś z Kasią wałem nadwiślanym w Kazimierzu, dyskutując zawzięcie i z lekka żartobliwie na tematy wiary, Andrzej zostawał coraz bardziej w tyle, aż wreszcie zmęczony stanął, usiadł na murku i dalej nie poszedł. To był ostatni raz, gdy go widziałem.
2 listopada 2015 roku Andrzej miał skończyć 71 lat. Dzień wcześniej zorganizowane zostało duże przyjęcie u przyjaciół. Były zabawy i tańce. Tańczył i Andrzej, i nagle upadł, i to był koniec.
Nie mam zdjęcia Andrzeja Siemińskiego. Ilekroć jednak pragnę przypomnieć sobie jego twarz, spoglądam na któryś z autoportretów Paula Cezanne’a: ten w kaszkiecie z lat 1873-1875, lub inny, malowany w latach 1877-1880. Byli do siebie uderzająco podobni.
Andrzej Siemiński to kazimierzanin od pokoleń. Co prawda urodził w pobliskiej Wąwolnicy (2 listopada 1944 roku), ale stało się tak z powodu wojennej zawieruchy. Siemiński mieszkał w Kazimierzu Dolnym przez całe życie, z wyjątkiem okresu studiów w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie w pracowni prof. Stefana Gierowskiego w latach 1972-1977 oraz czteroletniego pobytu w Nowym Yorku w latach 1988-1992. Intensywnie zajmował się malarstwem od wczesnego dzieciństwa do końca życia.
Indywidualne wystawy malarskie Andrzeja Siemińskiego miały miejsce w Kazimierzu, Warszawie i Nowym Yorku. Namalował kilkaset obrazów, które znajdują się w rękach prywatnych i muzeach.
Pod koniec życia został aktywnym działaczem lokalnej wspólnoty parafialnej. Był dobry, skromny, cichy i uduchowiony. Umarł nagle 1 listopada 2015 roku.
Tekst: Janusz Michalik