Prolog: dzieciństwo
Spośród całego rodzeństwa (dwie Wierzbickie i czworo Michalików) Dana była mi najbliższa. Ja najstarszy, Dana, cztery lata młodsza, plasowała się w środku. Naszymi matkami były siostry Werewskie. Najstarsza, Grażyna, była moją mamą, a najmłodsza, Hania, była mamą Dany. Środkowa, Lucyna, ukochana przez wszystkich ciotka Lu, była bezdzietna. W latach dwudziestych ubiegłego wieku mój dziadek zbudował dla nich letni dom w Kazimierzu Dolnym. Wiąże się z tym zabawna historia. Opowiadałem kiedyś Frankowi Kmicie, gdzie mieszkam. On natychmiast skojarzył – na Albrechtówce, to tam, gdzie te trzy cycatki. Długo myślałem, kim być mogą owe cycatki. Bo przecież trudno, bym tak wspaniałe zjawisko przeoczył. Pojawiały się pojedyncze dziewczyny o dużych, niebieskich oczach, czasem dwie, ale trzech na raz nie pamiętam. Dopiero po dłuższym czasie domyśliłem się, że były to moja mama i jej siostry. Franek, czuły na wdzięki kobiece, pomieszał fakty sprzed pół wieku z chwilą obecną. W młodości siostry Werewskie były zaiste dość dorodne.
Wracam do następnego, czyli mojego i Dany, pokolenia. Od najmłodszych lat wszystkie wakacje spędzaliśmy razem w kazimierskim domu dziadka. Były to wakacje pełne słońca i pogody. Zakłócały je jedynie sporadyczne przyjazdy ojców. Parasol ochronny roztaczała jednak nad nami babcia Werewska i wydaje mi się dzisiaj, że nie było tam atmosfery zachęcającej zięciów do nadmiernie częstych wizyt. Natomiast gościem niezmiennie oczekiwanym była ukochana ciotka Lu, która przyjeżdżała z Warszawy co tydzień. Wtedy odbywały się kąpiele w Wiśle, mecze siatkówki i ogniska. Mam wrażenie, że byliśmy z Daną jej ulubionymi siostrzeńcami. Potem to się zmieniło.
Młodość
Okres studiów oznaczał koniec kazimierskiej beztroski. Dana wyjechała do Wrocławia, aby studiować ceramikę na tamtejszej Akademii Sztuk Pięknych. Nie mam pewności, czy było to ukochanie gliny, czy też zmęczenie atmosferą rodzinną w Warszawie. Ja zajęty byłem kończeniem studiów politechnicznych w Poznaniu oraz pogłębianiem przyjaźni z tamtejszymi koleżankami. Kazimierz chwilowo przycichł i trwał głównie w marzeniach. Jednak gdy tylko otrzymałem dyplom magistra inżyniera elektryka, zacząłem marzenia kazimierskie wprowadzać w czyn. Praca w Puławach dawała szansę na bycie blisko ukochanego miejsca i umożliwiła próbę zamieszkania w zrujnowanym już wtedy domu dziadka. Próba ta nie powiodła się.
Kilka lat później w identycznej sytuacji znalazła się Danka. Muszę w tym miejscu wyjaśnić drobną zmianę w brzmieniu imienia mojej kuzynki: najpierw, w czasach naszego dzieciństwa, była Dana. Potem w życiu dorosłym, Danka, a często nawet, szczególnie w sytuacjach towarzysko-obłudno-serdecznych lub nieznośnie protekcjonalnych, Danusia. Na koniec wróciła dla mnie znowu Dana.
Miłość Danki do naszego Kazimierza była podobna do mojej. Ją również ciągnęło do Kazimierza i zapewne równie silnie jak ja chciała tam zamieszkać. Miała wolny zawód i nie była sama. Z Wrocławia przywiozła narzeczonego o przezwiskach Jerry lub Dziad. Oboje byli artystami, zaprawionymi w zgrzebnym życiu akademickim, pełnymi sił i wiary w swoje możliwości. Oboje byli ceramikami. Zaniedbany dom w Kazimierzu na Albrechtówce ich nie odstraszał. W zimowe chłody ratowali się ustawioną na środku pokoju kozą i kuchennym piecem kaflowym. Grzała ich też młodość, miłość i alkohol. W ogrodzie stanął piec ceramiczny i z wielkim rozmachem rozpoczęła się profesjonalna działalność artystyczna.
Pierwsze wypały były bardzo obiecujące i przebiegały w atmosferze euforii. Przez dom przewijały się tłumy entuzjastów i gości. Po paru tygodniach zapał zniknął równie nagle, jak się przedtem pojawił. Chwilę później runął i piec. Długo jeszcze w ogrodzie, wśród rozwalonego paleniska, sterczała pęknięta rura kominowa. Goście napływali coraz tłumniej. Ceramikę wchłonęła zamierzchła przeszłość. Teraz chodziło o to, by się gdzieś przespać, coś zjeść i coś wypić. Potem celem głównym było, by coś wypić.
Nikt nie kontrolował sytuacji i domem zawładnął żywioł. Jerry nie wytrzymał ciśnienia i pewnego dnia się wyprowadził. Dla Danki był to cios, po którym nigdy się już nie podniosła. Nastąpił okres chaosu, pijaństwa i ucieczki w niepamięć. Krawędź równi pochyłej zbliżała się bardzo niebezpiecznie. I wtedy pojawił się u Danki miejscowy elektryk, by wymienić popsutą żarówkę.
Został na następne 26 lat.
Wiek dojrzały
Zbyszek zaczął od przegonienia półprzytomnych rezydentów, wyczyszczenia zarzyganych kątów i przewietrzenia domu. Danka – jak w transie – godziła się na wszystko. I tak zwykle samodzielna i niezależna, poddawała się nowej, nieznanej władzy. Nie trwało to długo, ale bezpośrednie niebezpieczeństwo całkowitej utraty kontroli i odfrunięcia w dal zostało zażegnane. Zbyszek wprowadził swoje rządy i swoje zwyczaje. Jako elektryk i „złota rączka” stał się szybko osobą znaną i pożądaną w okolicy. Wszystkim dookoła psuły się kosiarki do trawy, silniki do łódek, pompy głębinowe, bojlery. Powstał duży warsztat naprawczy działający niemal 24 godziny na dobę.
Warsztat rozrastał się błyskawicznie i jak pleśń pokrywał coraz to większe powierzchnie domu. Groźba zginięcia pod warstwą śrubek, prętów, drutów, starych blach, resztek oleju, części silników i narzędzi, zbudziła Dankę z odrętwienia i zmusiła do próby ocalenia przynajmniej części przestrzeni dla siebie. Był to ostatni moment. Zbyszek zachęcony został do przeniesienia swojej działalności usługowej na werandę, do piwnic i do ogrodu. Nowa powierzchnia przyniosła nieoczekiwane możliwości rozrostu. Piwnica została pokaźnie rozbudowana. Taras, osłonięty od wiatru i deszczu plastykową folią, z wymalowanymi przez Dankę łuszczącymi się i wyblakłymi „motywami roślinnymi”, przykryty blachą falistą, dawał „przytulne” schronienie. Tu i ówdzie przestrzeń urozmaicały kolorowe plamy plandek chroniących na wpół rozebrane sprzęty przed wilgocią. Powstała gigantyczna informelowska instalacja, w której jedynym śladem działalności Danki jako artystki były owe „motywy roślinne” ledwo widoczne na resztkach poszarpanej przez wiatr folii.
Obraz chaosu koił spokojny głos Zbyszka, wygłaszającego niekończące się cudowne monologi, ciągi skomplikowanych przekleństw, w których rzadko powtarzały się te same sformułowania, a popularne „przecinki”, tak obecnie żywe w codziennej polszczyźnie, pojawiały się nad wyraz oszczędnie. Celem tych złorzeczeń były zwykle obiekty nieożywione, takie jak śnieg (bo trzeba odgarniać), letni upał lub zimowy mróz, pojęcia enigmatyczne, jak na przykład komuna lub pedały. Mogły to być komary i inne „przeklęte robactwo”, rzadko konkretni ludzie, nigdy koty. W wykonaniu Zbyszka były to teksty zdecydowanie poetyckie, często burzliwe, czasem liryczne, wygłaszane głosem monotonnym, z przerwą jedynie na oddech. Był to śpiew a cappella na jednej nucie, rodzaj relaksacyjnego recytatywu.
Danka usiłowała czasem powielać ten talent. Na szczęście, uświadomiła sobie szybko daremność swych prób i zasadniczo zrezygnowała z nieudolnego naśladowania Zbyszka. Zaczęła powoli wracać do swojej właściwej aktywności artystycznej. Przyszedł czas na refleksję, na opamiętanie, na trudny powrót do życia. Ceramika skończyła się bezpowrotnie. Nie było pieca, nie było finansów na nowy. Potrzeba twórczości była jednak silna. Danka dużo rysowała i rysowała dobrze. Malarstwo olejne zdecydowanie nie było jej pasją. Nie czuła tej sztuki, a Kazimierz ze swoimi tradycjami kolorystycznymi był pod tym względem mało mobilizujący. I chyba wtedy pojawiło się szkło.
Technika malarska bardzo trudna, mało popularna wśród odbiorców, będąca najczęściej połączeniem precyzji rysunku z naiwnością sztuki naiwnej. Dzięki doskonałej pamięci szczegółu i zdolności do syntezy, Danka osiągnęła w tej dziedzinie mistrzostwo.
Zajmowaliśmy teraz dwie przylegające do siebie części domu. Ogród podzieliłem już wcześniej murem, aby odizolować się od permanentnie świętującego towarzystwa i niechętnych spojrzeń. Nasze relacje nie były serdeczne, raczej obojętne. Dawne konflikty własnościowe zostały rozwiązane. Prowadziliśmy niezależny i całkowicie odmienny tryb życia. Wzajemne odwiedziny były rzadkością. Zza muru regularnie przychodziło do mnie jedynie osiem kotów i często słychać było śpiew Danki. Motywem powtarzającym się była piosenka: „a tymczasem leżę pod gruszą na dowolnie wybranym boku i mam to, co w życiu najlepsze – święty spokój”.
Na szyldzie pracowni artystycznej Danki ogoniasty potwór oplatał silnymi łapskami wiotką, skrzydlatą postać anielską, nie pozwalając jej unieść się w przestrzeń.
I tak też było. Snuły się w naszych ogrodach dymy ognisk. Goście pojawiali się w grupach niewielkich, ściśle kontrolowanych przez Zbyszka. Obrazy Danki na szkle oddawały ten nastrój. Były serie poświęcone biesiadom przy stole, przy ognisku, powstała piękna seria widoków Wisły. Zrealizowane z poziomu wody ujęcia rzeki opływającej Janowiec, z daleką perspektywą Kazimierza uważam za jedne z najlepszych obrazów Wisły. Powstało wiele prac na szkle w cyklu Miasteczko, malowanych z użyciem perspektywy topograficznej ze swobodnym, bajkowym pomieszaniem szczegółów. Jedna z nich znajduje się w Muzeum Nadwiślańskim w Kamieniczce Celejowskiej. Powstał szyld pracowni artystycznej Danki, na którym ciężki, włochaty, ogoniasty potwór oplata silnymi łapskami wiotką, skrzydlatą postać anielską, nie pozwalając jej unieść się w przestrzeń. Może to alegoryczny autoportret Danki, której dusza rozdzierana była sprzecznymi mocami? Może to ona sama w objęciach Zbyszka? Może to każdy z nas, bezbronny wobec własnych namiętności? Wystawiony przed wejściem do domu intrygował i zatrzymywał niemal każdego przechodnia.
Wtedy też Danka narysowała popularny wśród kazimierzan plakat Miasteczka, który widziałem później w wielu domach. Malowała również obrazy z kluczem, niektóre niewątpliwie kierowane do mnie, zawierające szczegóły dla innych nieczytelne. Był to rodzaj komunikatu, sygnał pamięci wspólnych przeżyć, tych dobrych i tych złych. Tematem osobnej pracy mogą być szczegóły na szklanych obrazach Danki. Z fotograficzną precyzją odwzorowuje na obrazach elementy architektury rynku, sztuczną rękę Stanisława Łazorka, stary czerwony plecak na moich ramionach. Prawdziwa jest również laska zrobiona z kija, detale krzesła, portret mojej czarnej suki i wiele, wiele innych.
W tym czasie u Danki i Zbyszka było cicho i spokojnie. Jedynie przy okazji wystaw czuło się za murem okresy wzmożonej aktywności. Pamiętam dwie wystawy Danki: w muzeum w Kazimierzu i na zamku w Janowcu. Bardzo przeżywała te zdarzenia i lepiej było nie wchodzić jej wtedy w drogę. Wystawy cieszyły się dużym powodzeniem zarówno ze względu na osobę artystki, jak i rodzaj jej twórczości. Nikt z setek artystów odwiedzających Miasteczko czy mieszkających w Kazimierzu nie malował podobnie. Jej sztuka była zaprzeczeniem komercji, nieudolnego naśladownictwa Łukaszowców oraz braku elegancji i stylu. W swoich obrazach na szkle Danka była sobą i była niezależna. To się musiało podobać nawet zawistnym kolegom po fachu.
Danka odwiedzała swoje „Miasteczko”, gdzie natychmiast otaczał ją krąg wielbicieli obecnych i dawnych, wśród których nie brakowało i takich, którzy już nie mieli wstępu do jej domu. Była osobą popularną i lubianą. Umiała rozmawiać zarówno z profesorem uniwersytetu, jak i z chwiejącym się na nogach „artystą”. Lubiana przez wielu, sama miała bardzo trzeźwy stosunek do otoczenia. Jest wielu mieszkańców Kazimierza, którzy zdziwiliby się bardzo, gdyby wiedzieli, z jaką przenikliwością Danka widziała ich starannie ukrywane przywary. Trudno było ją oczarować banałem. To była przytomna i inteligentna kobieta, która pod maską uśmiechu ukrywała bystre spojrzenie i znajomość ludzkich słabości.
Była wierna w przyjaźni, a jednocześnie pamiętliwa i nieskora do wybaczania doznanych przykrości. Mówiła dobrze po angielsku, czym imponowała lokalnej społeczności. Jeden z egzaltowanych wielbicieli powiedział kiedyś, że na Albrechtówce mieszka artystka, która siedzi pod gruszą i czyta Szekspira w oryginale. Nie sądzę, aby w ogóle czytała Szekspira, ale angielski znała biegle.
Wybitnie uzdolniona malarka, zgorzkniała, dzika, niespełniona, kobieta oryginalna, artystka, znawczyni Szekspira, wesoła Danuśka, nawiedzona miłośniczka kotów. Słyszałem wiele określeń Dany i wszystkie zawierają w sobie część prawdy.
Epilog
Wiosną 2014 roku dowiedziałem się od znajomego w Warszawie, że Danka choruje. Dzielący nas mur nie tylko pochłaniał dźwięki, ale również redukował wydatnie przepływ informacji. Nasze ponowne bliskie spotkanie nie było wesołe. Wróciła dawna serdeczność, a nawet ślad czułości. Postępy choroby były zatrważające i błyskawiczne.
Potem Dana umarła. Był piękny i słoneczny sierpniowy dzień. Do końca trwał przy niej Zbyszek. Cichy, bezradny, pokorny wobec losu. Zapewne jej jedyny, prawdziwy przyjaciel.
Po śmierci Dany Zbyszek wyprowadził się z domu na Albrechtówce. Zabrał ze sobą wszystkie koty.
Janusz Michalik
Albrechtówka, styczeń 2017 roku
Galeria Sztuki Spa Spot w Nałęczowie