Maks Skrzeczkowski jest dość znaną postacią w środowisku artystycznym, ale i podróżniczym czy społecznym. A zasięg tej znajomości nie kończy się na Kazimierzu Dolnym. Z roku na rok sięga on coraz dalej. Związane jest to z jego pasją – podróżowaniem. Z każdej wyprawy przywozi mnóstwo wspomnień i zdjęć, no i oczywiście nowe znajomości. Ostatnie „pamiątki” ma znad morza, bo całkiem niedawno przebył 500 kilometrów wzdłuż polskiego wybrzeża. Trasa nietypowego spaceru wiodła ze Świnoujścia do miejscowości Piaski na wschodniej granicy Polski. Skąd taki pomysł?
- Pomysły rodzą się z głowy – mówi z humorem Maks. – Mając zbiór wieloletnich doświadczeń, które powodują, że ma się taką postawę wobec świata, przygód i życia, że po prostu nie wybiera się łatwych dróg. Przychodzi taki moment zimy, który utrudnia w pewnym sensie pole manewru. A wtedy jest to jeszcze większe wyzwanie, więc człowiek zaczyna bardziej główkować, w jaki sposób można ten czas wykorzystać. Jak wysoko postawić sobie poprzeczkę, żeby nie była za wysoko, ale równocześnie nie za nisko. Jest to w pewnym sensie stawianie sobie celów, które z założenia mają nie być łatwe. Tym bardziej jest to miłe, gdy są trudne, a udaje się je osiągnąć.
Maks Skrzeczkowski pokonał pieszo trasę 500 kilometrów w 17 dni, co było swoistym rekordem i zaowocowało uznaniem ze strony Pocztu Bałtyckich Długodystansowców. Jednak nie rekordy są tu najważniejsze.
- Nie chodzi mi o to, żeby iść daleko – tłumaczy Maks Skrzeczkowski. - Są tacy, którzy chodzą dalej, szybciej i dłużej. Ale ja się z żadnym z nich nie ścigam ani nie mierzę. Nie idę po to, by zrobić dobry wynik, ale by się dobrze bawić. Dla mnie po prostu ważniejsza niż cel, jest droga.
Dlaczego więc wybrzeże? Jak przyznaje sam podróżnik, zawsze miał sentyment do polskiego wybrzeża. I choć był tam już wielokrotnie, odnosił wrażenie, że jest w tym pewna schematyczność. Zdecydował więc, że trzeba ten temat poznać bliżej. I tak narodziły się plany na tą podróż. Z czasem pojawiła się też mapa wykonana chałupniczą metodą, no i ćwiczenia, które rozpoczął 2,5 miesiąca przed planowanym wyjściem. Gdzie odbywały się treningi? W Kazimierzu, na wale wiślanym. Jak sam przyznaje, czasem nie było łatwo, ale teraz już wie na pewno, że nie ma złej pogody – może być tylko złe ubranie.
Codziennie przemierzał ok. 30 km wybrzeża. Wstawał codziennie o 6.00 rano, potem dokładnie pakował plecaki. Jeden nosił na plecach - był on wypełniony rzeczami, których w ciągu dnia nie używał – oraz drugi, nieco mniejszy, zawieszony z przodu z ważniejszymi rzeczami, np. z jedzeniem.
- Miałem plan, że co dwie godziny będę robił odpoczynek na jedzenie – tłumaczy podróżnik. - Jednak to okazało się dość trudne. Czasem nie było zwyczajnie gdzie się zatrzymać. Więc skończyło się tym, że zatrzymywałem się tam, gdzie się dało, a nie tam, gdzie chciałem.
Całą trasę przemierzył sam, jednak były takie momenty, że ktoś się przyłączał. Czasem ktoś zapraszał go na nocleg czy obiad. Jak sam przyznaje, ludzie reagowali na niego bardzo pozytywnie, niektórzy przybiegali na plażę tylko po to, by zrobić sobie z nim zdjęcie. A dzięki temu zagości w wielu rodzinnych albumach. Ale również i wspomnieniach…
- Wielokrotnie trafiałem do prywatnych domów, zapraszany np. przez rybaków – mówi Maks. – Zostawałem tam na kolację i nocleg. Jest to bardzo przyjemne, że ktoś mnie gościł i nie czuł, że to jest dla niego jakaś strata. Dzięki temu można było porozmawiać, posłuchać ciekawych opowieści, ludzkich trosk i kłopotów. Jest to pewnego rodzaju nagroda i bardzo ciekawe doświadczenie.
- Na Helu trafiłem na fiński 30-metrowy statek, gdzie zjadłem kolację – opowiada Maks. –
Dzięki uprzejmości załogi obejrzałem wszystkie urządzenia nawigacyjne na mostku kapitańskim, byłem w maszynowni i kajutach. Jest to dla mnie bardzo ważne, bo wiem, że żaden turysta nie zobaczy tego.
- Na samym końcu spotkałem kobietę, która szła z kijkami „nordic walking”, tylko że zrobionymi z kijków od szczotek – opowiada podróżnik. – Była to dla rzecz tak osobliwa, że bardzo się wzruszyłem i oddałem jej swoje kijki.
Maks na wybrzeżu znalazł wiele dziwnych rzeczy, m.in. starą lodówkę, leżak plażowy, małego żołnierzyka, dwudekowy bursztyn czy też żabę, która była w stanie letargu. Jednak najważniejszy był kontakt z „ludźmi północy”.
Kiedy i gdzie kolejna wyprawa? Na razie Maks boi się głośno o tym mówić, gdyż nie chce zapeszać. Ale raczej jest pewne, że za rok następna podróż będzie. Bo marzenia warto spełniać…
- Kiedyś koleżanka złożyła mi na święta życzenia, „żeby mieć marzenia i te marzenia zamieniać w plany, a plany realizować” – wspomina Maks. – Często jest tak, że mamy marzenia, które są daleką wizją. A my nie robimy nic, by je zrealizować. No i to się kończy sfrustrowaniem czy niesmakiem. Wychodzę z założenia, że każde marzenia można spełnić, nawet te dalekie, trudne, czy w danym momencie nieosiągalne. Trzeba tylko iść do przodu i robić coś w tym kierunku. Marzeń nikt za nas nie spełni.
Fot. Maks Skrzeczkowski