Gdy spotyka się czworo malarzy i postanawia urządzić wspólną wystawę, w naturalny sposób pojawiają się pytania: czym się powodowali, gdzie szukać intencji i zamierzeń takiego postanowienia. Zwykle decyduje o tym przypadek, ale nie można też wykluczyć chęci nie tyle wzajemnego, bliższego poznania się, a poprzez to porównania – bo raczej nie konfrontacji – swojego malarstwa, może jest też to wyrazem koleżeństwa, by nie powiedzieć przyjaźni. Ale zdarza się, gdy wszystko to pojawia się razem, a wtedy taka wspólna wystawa staje się rodzajem manifestacji, co należy rozumieć jako wykładnię swojej postawy, nie tylko tej w odniesieniu do swojej twórczości, ale też poszukania dla niej właściwego miejsca.
I być może tu trzeba widzieć odpowiedź na postawione wcześniej pytania. Tym miejscem jest bowiem Kazimierz, w przypadku malarstwa miejsce szczególne. Inaczej mówiąc – miejsce trudne, trudne, bo „obciążone” parowiekową już tradycją malowania, tradycją złożoną z dziesiątków i setek obrazów. I nie sposób patrzeć na dzisiejszą twórczość bez uwzględniania tego tła, nawarstwionego jak pasma różnego kamienia w przekroju geologicznym. Ale trzeba widzieć Kazimierz jako miejsce, które sprzyja malarstwu, to ono staje się tu najwłaściwszą formą wyrazu swojej potrzeby tworzenia, swojej potrzeby wyrażania się wobec rzeczywistości.
Zwykło się mówić, że twórczość dokonuje się w samotności. Nawet jeśli tak jest, w Kazimierzu przybiera to inny obraz. Tu maluje się samemu, ale wobec innych, a po części – i to nie małej – poprzez innych. Czasem przynosi to skutki określane przez wielu za niekorzystne, głownie ten, że malowanie w Kazimierzu zamyka się w tradycji, istnieje poprzez odwołanie się do niej. Ileż jest jednak miejsc, które taką tradycję mają? Trzeba zobaczyć Kazimierz jako kolonię artystyczną, której wewnętrzna dynamika wciąż istnieje, nie wygasła, wciąż ma siłę inspiracji.
Jeśli tak spojrzeć na twórczość Agnieszki Mitury, Elwiry Woźniak, Jacka Kośmińskiego i Waldemara Wojczakowskiego, ich obrazy natychmiast znajdują swoje miejsce w tym wielkim katalogu dokonań kazimierskiej kolonii.
Wszyscy oni podejmują tradycyjne, choć w tym przypadku lepiej byłoby powiedzieć klasyczne motywy: pejzaż, martwa natura i kwiaty. Ale każde z nich ujmuje je inaczej, nie trzeba silić się na oryginalność, nawet w starym łożysku tradycji można mieć, co pokazują, własny, osobny kształt swojego widzenia. I właśnie wspólnota motywów mocniej akcentuje odrębność każdego z twórców. I każdy z nich zasługuje na słów więcej, niż tu jest możliwe, ale co z pewnością nastąpi. Ale jest jedna właściwość, cecha, która ich łączy. Jest nią bezpretensjonalność – cecha we współczesnych działaniach artystycznych (bo nie wszystkie można nazwać sztuką) niesłychanie rzadka. Ich obrazy nie epatują, nie krzyczą, nie namawiają do niczego, ani tym bardziej nie zmuszają, są zapisem wewnętrznej potrzeby określonej – jeśli już – jedynie szczerością. I może na przekór wszystkim krytykom, tak na ich malarstwo należy patrzeć.
A skoro wspomniano o koleżeństwie, odpowiedzią niech będzie to, że wszyscy czworo należą do Kazimierskiej Konfraterni Sztuki. Jakie to może mieć znaczenie? Ano takie, że Konfraternia nie dzieli, lecz łączy i nie niweluje odrębności, ale je jeszcze mocniej podkreśla, choćby przez to, że wyznacza stały punkt odniesienia. Dzięki temu wzajemne porównania nie są zawieszone w próżni.
w katalogu wystawy napisał
dr Waldemar Odorowski